Latajacy Doktor - Michael John Noonan.doc

(2971 KB) Pobierz
Lataj?cy Doktor



  
 

 

 

             

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

              ZŁY UROK

              — Powinnam na ciebie naskarżyć! Marchewka Kennedy odwrócił się, żeby spojrzeć na osobę, która z niego żartuje, i przy tym ruchu jego krótko ostrzyżone, rude włosy odbiły promień słońca.

              Barbara Wright wychodziła właśnie z baraku radiowego i teraz jej złote włosy zajaśniały w pełnym blasku. Barak stał wśród innych niewielkich budynków na skraju lotniska w Mustard Greek, jednostki pod zarządem Australijskiej Lotniczej Służby Zdrowia.

              — Naskarżyć? Ciekaw jestem komu? — zapytał Marchewka.

              Kapitan Kennedy, pilot srebrzystego samolotu lśniącego tuż obok przed hangarem, zawdzięczał swój przydomek płomiennej barwie czupryny.

              — Komuż by? Oczywiście twojej żonie! Marchewka nie należał do ludzi, którzy umieją znieść spokojnie niezrozumiały dowcip, nawet jeśli im dopisuje dobry humor, a żartuje ładna i zgrabna dziewczyna. A w tej chwili nie żarty były mu w głowie: przygotowywał przecież lot inspekcyjny do wszystkich odległych ośrodków zdrowia w rejonie. Inspekcji miał dokonać Jeremy Janes, Latający Doktor, w asyście Barbary, Latającej Pielęgniarki.

              — Mojej żonie? — zapytał z kwaśną miną.

              — Nie jesteś zbyt lojalny w stosunku do niej — ciągnęła Barbara.

              — Nie jestem zbyt lojalny?! Ja? Teraz Marchewka warknął z oburzenia.

              Aby nie przeciągać struny, dziewczyna pośpieszyła z wyjaśnieniem.

              — Po prostu rzuca się to w oczy — powiedziała. — Przez całe pięć minut stałeś wpatrzony w samolot. Twój wzrok wyrażał najwyższe uwielbienie. Ktoś powinien donieść twojej żonie, że ma poważną rywalkę.

              — Jakaś ty dowcipna! — mruknął Marchewka.

              Wcisnął na głowę czapkę poplamioną smarem i poszedł szybkim krokiem w stronę warsztatu.

              Barbara wzruszyła ramionami. Znowu zmarnowany żart! Z Marchewką spotykało ją to nader często.

              Chroniąc się przed upałem, wróciła do baraku radiowego. Na obrotowym krzesełku siedział tu Monty Marsh, radiooperator, przed zestawem tarcz i kolorowych świateł umieszczonych na tablicy kontrolnej. Przy stoliku doktor Janes przeglądał karty chorobowe pacjentów, których miał niebawem odwiedzić. Tuż obok mapa ścienna zaznaczała granice rejonu Mustard Creek

              — trzysta tysięcy mil kwadratowych, tereny hodowli owiec i bydła, połać skalistej pustyni, wyschnięte słone jezioro, pagórki i równiny, suchy busz i pozbawione trawy pustkowia z nielicznymi oazami zieleni, które powstały za sprawą człowieka.

              Nad tym obszarem kapitan Kennedy spędził tysiące godzin, nieraz pełnych niebezpieczeństw, sam na sam ze swoją trzysilnikową maszyną typu drover. Miał więc prawo, jak to Barbara w duchu przyznawała, patrzeć na samolot z tkliwością — w jego oczach posiadał on wyraźną osobowość. Nabierał dla pilota cech żywej istoty, gdy przebijał kłębowiska chmur i wynurzał się z nich lub sunął głęboką doliną, unikając zdradzieckich prądów powietrza. Tak samo kapitan żeglugi widzi w swoim statku jednostkę o samoistnym życiu.

              Tego dnia zresztą Marchewka Kennedy miał wszelkie powody, aby odczuwać specjalne uwielbienie dla swojej maszyny. W ciągu ostatnich paru tygodni samolot został poddany zabiegom chirurgicznym, graniczącym nieomal z cudem. Rozporządzając trzema silnikami, miał on niejako trzy serca. Teraz każde serce było nowiutkie. Stare silniki w obu skrzydłach i w przodzie kadłuba zastąpiono bardziej nowoczesnymi. Dzięki nim samolot uzyskał większą moc i większą szybkość i mógł łatwiej i bezpieczniej spełniać swoje zadania w jednostce Lotniczej Służby Zdrowia z Mustard Creek. Uzyskał również inną sylwetkę.

              Nowe silniki zainstalowano głównie dzięki staraniom lekarza, który niedawno przeszedł na emeryturę. Doktor Henry Saxon poświęcił niejedną wolną chwilę na zdobywanie funduszów dla bazy w Mustard Creek.

              Dopływ tych funduszów pochodził normalnie z trzech źródeł.

              Po pierwsze z dotacji rządowych. Następnie z niewielkich opłat za wszystkie depesze i zawiadomienia, które przekazywał drogą radiową Monty Marsh. A trzecie źródło stanowiły dobrowolne składki. Hodowcy owiec i bydła chętnie i z wdzięcznością przyczyniali się do powiększenia funduszu, bo przecież Latający Doktor był jedyną ich ostoją w dziedzinie lecznictwa. Trzy nowe silniki kosztowały bardzo dużo i doktor Saxon nie wahał się wyciskać pieniędzy z tych, co je mieli, za pomocą żartobliwego natręctwa.

              W baraku Monty Marsh zabawiał się słuchaniem porannych wykładów Szkoły przez Radio. Odchylony w tył na krześle, złożywszy kosmate ramiona na krzyż, od czasu do czasu sięgał ręką do tarczy, aby wzmocnić odbiór, lub kiwał łysiejącą głową na znak, że coś w lekcji radiowej uderzyło go i zainteresowało.

              Lekcję przyrody o obyczajach niektórych miejscowych ptaków prowadziła Ruth Kennett, jedyna nauczycielka Szkoły przez Radio. Siedziała przed mikrofonem w sąsiednim budyneczku, który również należał do zarządu Lotniczej Służby Zdrowia, jej uczniowie i uczennice zaś byli rozrzuceni po całym rejonie Mustard Creek, niektórzy w odległości niespełna stu, a inni aż pięciuset mil od lotniska.

              Nagle głos nauczycielki zagłuszył kilkakrotny, przeraźliwy gwizd.

              Barbara drgnęła i ze zdumieniem spojrzała na głośnik.

              Doktor Janes wstał i również spojrzał w tę stronę, Monty zaś uśmiechnął się znacząco.

              — Nie sądźcie czasem, że ten piekielny harmider powodują jakieś usterki w mojej aparaturze — powiedział. — Już kiedyś Ruth miała podobne kłopoty. Posłuchajcie tylko...

              Nauczycielka wzywała właśnie do spokoju swoją rozproszoną klasę, bo gwizd wywołał wybuchy śmiechu przed mikrofonami w całym rejonie.

              — Dosyć tych śmiechów, dzieci! — zabrzmiał stanowczy głos Ruth Kennett. — Proszę o ciszę! Co znaczy ta zabawa z gwizdkiem? Kto to robi?

              Po tych słowach nastąpiły stłumione szepty i słaby szum, tak jakby mikrofony stały przed szemrzącymi muszlami morskimi.

              Ponieważ nikt nie przyznał się otwarcie do winy, młoda nauczycielka powiedziała:

              — Chyba winowajcą nie jest żadne z moich dzieci. Mam przynajmniej nadzieję.

              Lekcja przyrody potoczyła się dalej. Monty Marsh przyciszył radio, a potem zagadnął Barbarę:

              — Co to za gwizd? Jak sądzisz?

              — Bo ja wiem? W rejonie mamy około dwustu aparatów nadawczo-odbiorczych. I kilka z nich jest w posiadaniu osób, które przerywanie lekcji radiowej mogą uważać za dobry dowcip.

              — Czy masz kogoś konkretnie na myśli?

              — Może wędrownych kopaczy studni ogarnął nagle dobry humor.

              — Owszem — przytaknął Monty, nadal zamyślony. — Przypominam sobie taką ekipę. Jeden facet miał prawdziwy talent aktorski. Opowiadał kawały używając najróżniejszych akcentów.

              — Myślisz, że to on gwizdał?

              — O, nie! — odparł stanowczo Monty. — Teraz ktoś gwizdał na długim gwizdku, takim, jakiego używa policja. Od razu poznałem ten cienki, przeraźliwy ton.

              — Któż to więc mógł zrobić?

              — Te gwizdy przeszkadzają Ruth już od kilku dni. Głowę daję, że to któreś z dzieci. Dwukrotnie słyszałem dziecięcy chichot, kiedy Ruth pytała, kto gwiżdże.

              Barbara wiedziała, że Monty ma niezmiernie wyczulony słuch i często określa miejsce rozmowy na podstawie jednego dźwięku czy siły sygnału.

              — Czy masz jakieś podejrzenia? — zapytała.

              — Jeszcze nie. Biedna Ruth. Oto jedna z wielu trudności przy utrzymaniu w ryzach niewidzialnej klasy. Zdumienie mnie czasem ogarnia, jak ona sobie w, ogóle daje radę. Dzieciom trudno oprzeć się pokusie figlów, gdy nikt ich nie widzi. Barbara była innego zdania.

              — Przecież zwykle jest na miejscu matka czy opiekunka, która od razu kładzie kres takim psotom.

              — A może to jakiś ptak? — poddał myśl Jeremy Janes podchodząc do aparatury z plikiem papierów w ręku.

              Młody lekarz od niedawna pracował w Mustard Creek jako zastępca doktora Saxona, ale już się zadomowił. Odkąd tu przybył, słońce spaliło go na ciemny brąz i trochę zeszczuplał.

              — Sądzisz, doktorku, że to ptak? — zapytał Monty z uprzejmym powątpiewaniem w głosie.

              — Na przykład kakadu.

              — Owszem, w Australii spotykałem bardzo gadatliwe, a także psotne papugi.

              — No właśnie.

              — Tylko nie spotkałem żadnej, która by umiała obchodzić się z aparatem nadawczo-odbiorczym.

              — A czy ci ludzie w buszu nie trzymają czasem aparatu otwartego przez cały dzień?

              — Przez cały dzień, a czasem i przez całą noc — przyznał Monty. — Ale taki ptaszek musiałby umieć przycisnąć guzik na rączce mikrofonu. A poza tym, jak to już powiedziałem, Barbarze, ten gwizd przypomina dźwięk długiego policyjnego gwizdka.

              — Powiem wam, kto jest winowajcą — oznajmił z tajemniczą miną Jeremy. — Jeden z tych nowych policjantów na posterunku w Mustard Creek.

              — Policjantów? — zapytał dociekliwie Monty, przez chwilę sądząc, że lekarz mówi serio.

              — No tak. A dużo winy należy również przypisać siostrze Barbarze.

              — Mnie?! — krzyknęła pielęgniarka.

              — Bo albo twoje włosy, albo twoje oczy, nie wiem dokładnie co, przyciągają uwagę jakiegoś policjanta.

              — Ach! Już wiem, co masz na myśli! — zawołał uszczęśliwiony Monty. — Policjant gwizdem przywoływał Barbarę, co?

              Jeremy potwierdził to z całą powagą.

              — Obawiam się jednak, że nie można winić osób z tak bliskiego sąsiedztwa — ciągnął Monty. — Na podstawie stopnia siły sygnału powiedziałbym, że ktoś dmucha w ten gwizdek jakieś dwieście mil od Mustard Creek.

              — W której stronie? — zapytał Jeremy. Teraz on stał się dociekliwy.

              — W tej chwili trudno mi jeszcze określić kierunek. Przerwano rozmowę o tajemniczym gwizdku, który zmącił bieg lekcji, bo Jeremy potrzebował pomocy Barbary przy sprawdzaniu pewnych danych w papierach. Monty dalej przysłuchiwał się wykładom Szkoły przez Radio, dopóki siedemdziesięcioro dzieci nie odwrzasnęło: „Do widzenia!" nauczycielce. Fala nadawcza znowu była wolna i dostępna dla każdego, kto miał ochotę na sąsiedzką pogaduszkę.

              Teraz w baraku ukazała się Ruth Kennett, zarumieniona po wysiłku dwugodzinnej lekcji i z ciemnymi włosami w nieładzie.

              — Monty — zaczęła — czy jesteś zupełnie pewien, że...

              Radiooperator odgadł, o co go chce zapytać, i pośpieszył z odpowiedzią:

              — Najzupełniej, Ruth. Moja aparatura jest w absolutnym porządku. Chociaż bardzo cię lubię, kochanie, nie pozwolę, żebyś winę zwalała na mój aparat.

              — Bo ten gwizd doprowadza mnie do szału.

              — Cała nasza trójka usiłowała zgłębić tajemnicę gwizdu ze względu na ciebie.

              — Chyba muszę poprosić o poradę Latającego Doktora. Ile razy usłyszę gwizd, podrywam się z krzesła i mam ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie, choćby przebiwszy na wylot dach. To chyba objaw jakiejś choroby.

              Jeremy i Barbara przerwali robotę i wybuchnęli śmiechem.

              — Nic w tym nie widzę śmiesznego — powiedziała Ruth usiłując zachować ponury wyraz twarzy. Złagodniała jednak na widok serdecznego uśmiechu Barbary. — Trudno, każdy ma jakieś kłopoty i problemy. Co słychać u ciebie, Barbara? Kiedy wyruszacie?

              — Jutro o świcie. I prawdopodobnie co rano będziemy startować dalej. Nie możemy tracić czasu, jeśli chcemy zajrzeć do każdego ośrodka w wyznaczonym czasie.

              Ośrodki założone na farmach czy w małych domach społecznych w osadach górniczych odwiedzano co miesiąc, co trzy miesiące albo tylko dwa razy do roku. Okoliczna ludność zjeżdżała się wtedy na badania kontrolne, a dzieci na szczepienia przeciw-dyfterytowe. W czasie tych objazdów Latający Doktor spotykał wielu pacjentów po raz pierwszy, bo zwykle na drobniejsze dolegliwości udzielał rad w czasie codziennych „przyjęć" przez radio.

              Z głośnika radiowego dochodziła właśnie rozmowa dwóch kobiet z buszu — jedna na północ od Mustard Creek, druga na południe, oddzielone odległością czterystu mil, rozprawiały o kroju sukien ślubnych. Córki ich miały wkrótce wyjść za mąż.

              Monty pomyślał, że tego dnia przyjdzie mu przekazywać dziesiątki telegramów z życzeniami. Ale na tablicy zapaliło się jaskrawe światełko. Przekręcił gałkę, przerywając babską gadaninę, i złapał inną falę w sam czas, aby usłyszeć słowa: „Wezwanie o pomoc lekarską..."

              Pochylony nad mikrofonem, Monty powiedział:

              — Baza Latającego Doktora w Mustard Creek. Wezwanie przyjęte. Proszę o szczegółowe dane. Przechodzę na odbiór.

              — 17PZ, Wombat Valley. Mówi Artur Cruikshank. Jeden z moich pracowników, krajowiec, choruje już od kilku dni. Sądzę, że jest konieczna fachowa pomoc...

              — Oddaję mikrofon lekarzowi.

              Monty zsunął się z obrotowego krzesełka, ustępując miejsca doktorowi.

              — Halo! Tu mówi doktor Janes. Proszę o nazwisko i wiek chorego.

              — Sammy Tuesday, doktorze. Siedemnaście lat. Jeremy zapisał dane w notatniku, który zawsze leżał w pogotowiu koło radia. I pytał dalej:

              — Od jak dawna Sammy jest chory? Jakie są objawy?

              Jeremy wiedział, że Artur Cruikshank jest właścicielem farmy hodowlanej nazwanej Wombat Valley, bo niegdyś żyły tam wombaty, przysadkowate, płochliwe torbacze. Dotychczas jednak nigdy nie zetknął się z Cruikshankiem osobiście.

              — Choruje od czterech dni. Co do objawów... doprawdy trudno mi coś powiedzieć. Sammy leży, jakby otumaniony, nic nie je, nie wiadomo czy nie może, czy po prostu nie chce. Chłopak jest u mnie na farmie od małego pędraka i przykro mi patrzeć na ten stan. Niestety do niedawna nic nie wiedziałem o jego chorobie.

              — Jak się to stało, panie Cruikshank, że nie wiedział pan wcześniej o chorobie chłopca, skoro leży już od czterech dni?

              — Ario, właśnie. Nikt mi o tym nie doniósł i gdyby mi nie przyszło do głowy zrobić inspekcję kwatery robotników, Sammy byłby do tej pory leżał na wznak, patrząc w pułap. Tak go zastałem, a na pytanie, co mu jest, pokręcił tylko głową i odwrócił się do ściany. Zmierzyłem mu temperaturę, trochę podniesiona, ale nie bardzo. Panie doktorze, czułbym się spokojniejszy, gdyby pan przyjechał i zbadał go.

              — Proszę zaczekać przy aparacie.

              — Dziękuję, doktorze.

              Barbara i Ruth odeszły w bok, żeby nie zasłaniać Jeremy’emu mapy. Monty już przybiegł orientując się, jakich informacji lekarz będzie potrzebował. Dotknął palcem punktu w środku mapy — było to Mustard Creek — a potem wielkim łukiem przeniósł palec na północny zachód i oparł go znowu o mapę.

              — Tu jest Wombat Valley — powiedział. — Około stu osiemdziesięciu mil w linii powietrznej.

              — Ile czasu zabierze podróż, jeśli wykluczyć przeciwny wiatr?

              — Z nowymi silnikami — odparł Monty, w myśli szybko dokonując obliczenia — chyba nie więcej jak godzinę i dziesięć-piętnaście minut.

              — Dobra. A zatem jedziemy. Wrócimy o zachodzie słońca, więc nie ma potrzeby zmieniać jutrzejszych planów. Mogę cię prosić Barbara, żebyś dała znać Marchewce?

              — Oczywiście.

              — Zrób to z wszelkimi ostrożnościami!

              — Spróbuję.

              Z uśmiechem na ustach Latająca Pielęgniarka wyszła z baraku radiowego w momencie, gdy Jeremy znowu połączył się z Arturem Cruikshankiem zawiadamiając go, że wkrótce wyruszą, i prosząc o podanie ewentualnych zmian w stanie chorego.

              — Nie sądzę, aby te objawy podane przez radio miały większe znaczenie — zauważył Monty.

              — Rzeczywiście nie mają — przyznał mu rację Jeremy wstając z obrotowego krzesła. — W krótkim okresie mojej pracy w Mustard Creek zdążyłem stwierdzić, że krajowcy reagują przeważnie zupełnie inaczej niż. na przykład ludzie pochodzenia europejskiego. Ciężkie oparzenia, które mogłyby mieć fatalne skutki dla ciebie, dla mnie czy dla Ruth, dla nich są bagatelką.

              — No a odra? — wtrąciła Ruth.

              — Właśnie zastanawiałem się nad odrą. Dla krajowców odra bywa śmiertelna.

              — To dziwni ludzie — przytaknął Monty. — Dziwni i fascynujący. Gdy przyjechałem tutaj prosto z naszej chłodnej Anglii, zupełnie jeszcze nie wypierzony, wiedziałem niewiele albo zgoła nic o krajowcach. A teraz, po upływie dwudziestu jeden lat, też ich nie znam. — I po chwili wahania ciągnął dalej, z pewną ostrożnością formułując swoją myśl: — Nic ci nie świta w głowie na temat choroby tego chłopaka, Jeremy?

              — Nic a nic. Dlatego trzeba pojechać i zbadać go na miejscu, nie ma innej rady.

              Monty coś mruknął pod nosem i nie nawiązał już do tej sprawy, ale najwidoczniej miał co do niej własną koncepcję. Życząc Jeremy’mu bezpiecznej podróży i powodzenia w Wombat Valley, Ruth odeszła do swojego baraku. A Jeremy zaczął zwykły przegląd podróżnej apteczki i instrumentów.

              W głównym pomieszczeniu warsztatów na lotnisku Stefan Krus, mechanik polskiego pochodzenia, pokazywał Marchewce, w jaki sposób umieścił liczne części zapasowe do nowych silników. W tym celu musiał dokonać różnych zmian w układzie półek. Alena betonowej podłodze rozległy się właśnie kroki Barbary i Marchewka spojrzał na nią spod oka.

              — Halo, Wesołku! — zaczęła dziewczyna. Stefan miał niewyraźną minę. Żartobliwe utarczki między pilotem a pielęgniarką nieraz brał za kłótnie.

              Barbara przekazała Marchewce wiadomość o locie do Wombat Valley.

              — Sprawdzę maszynę — powiedział Marchewka. — Możesz zawiadomić doktora, że będę gotów w przeciągu pięciu minut.

              Jednakowoż to strata czasu.

              — Strata czasu? — zdziwiła się Barbara.

              — Uważam, że tak.

              — Dlaczego?

              — Sama zobaczysz.

              Marchewka wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozwodzić się dłużej na ten temat, i minąwszy Barbarę poszedł do samolotu.

              — Co Marchewka miał przez to na myśli? — zapytał zaintrygowany Stefan swoją sztywną angielszczyzną.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin