Cyryl Sone - Prokurator Konrad Kroon 1 - Krzycz, jeśli żyjesz.pdf

(2334 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
DWUDZIESTOLATKI
ROZDZIAŁ 1 | WRZESIEŃ
WERONIKA
Wrzeszczański Garnizon był jednym z tych modnych osiedli, na których chciał
mieszkać prawie każdy. Nowoczesna prawie dzielnica położona nie gdzieś–tam–
hen–za–obwodnicą–koło–wysypiska–śmieci–całe–życie–w–korkach–ale–nie–jest–
przecież–to–znowu–tak–daleko–od–centrum–tylko–dwadzieścia–minut–jak–nie–
ma–korków–ale–one–kurwa–zawsze–są, tylko w samym sercu tysiącletniego
miasta. Blisko tramwaju i kolejki, rzut beretem od centrów handlowych, biur, teatru
i kina. Nieopodal lasu.
Garnizon wypełniały liczne restauracyjki i kawiarnie, było tam całkiem sporo
zwykłych sklepów z jedzeniem, ale takim bardziej bio, kwiaciarnia, cukiernia,
piekarnia, gabinety lekarskie, fryzjer (czytaj: barber), a nawet księgarnia i sala
koncertowa.
Idealnie skomunikowane osiedle, estetyczna architektura i fajni sąsiedzi, którzy
wyglądali dokładnie tak samo: jak ludzie sukcesu, jak ci, którym się powiodło.
Mieli pieniądze, umieli je wydawać, jadali wege, nosili
eco fashion,
pili tylko wodę
z kranu, a wszystkich dookoła mieli głęboko w dupie.
Wrzesień tego roku należał do wyjątkowo wiosennych. Nie trzeba było kryć się
przed słońcem i zajeżdżać klimatyzatora jak w czerwcu ani grzać na maksa jak w
listopadzie. Dało się po prostu wyjść na miasto w samej koszulce, usiąść gdzieś
przy stoliku, zamówić caffè latte i powiedzieć głośno do kelnerki: „Czemu nie
mogłoby tak być przez cały rok?”.
W taki właśnie piękny dzień, około godziny czternastej, wydarzyła się rzecz,
która zapewne zbulwersowałaby cały kraj. Rzecz tak okropna, że sprawa małej
Madzi z Sosnowca i jej niesławnej matki to przy niej tylko niewinna zabawa
przedszkolaka kryminalisty. Widzowie
Faktów
i
Wiadomości,
czytelnicy
„Wyborczej” i „Rzepy” byliby zdruzgotani, gdyby tylko wiedzieli. Ale nie
wiedzieli. I mieli się nigdy nie dowiedzieć.
Przez wrzeszczański Garnizon szła Weronika. Była zwyczajną dziewczyną  –
raczej ładną niż brzydką, raczej cichą niż głośną. Była przechodniem, czyli
przypadkową osobą, która akurat znalazła się w nieodpowiednim miejscu w
nieodpowiednim czasie. Miała przejebane.
Kilkanaście metrów od Weroniki stała para dwudziestokilkulatków. Trzymali
się za ręce, więc pewnie byli parą. On wysoki, dobrze uczesany. Ona metr
sześćdziesiąt osiem, blond włosy, zielone oczy, kolczyk w nosie. Hipsterzy.
Zwracali na siebie uwagę ubiorem, urodą, nonszalancją.
– Hej, przepraszam – zaczął chłopak, podchodząc do Weroniki.
Najpierw zobaczyła jego buty, beżowe adidasy na grubej podeszwie. Z tym że
to nie były adidasy, kosztowały sześć czy siedem razy tyle co adidasy i były
brzydkie. Takie pozdro–dla–kumatych: mam pieniądze, ale nic dla mnie nie znaczą;
obczaj metkę i spierdalaj.
–  Hej  – odparła lekko speszona (tak jak peszą się ludzie nijacy przy ludziach
przebojowych; tak jak powiedziałaby kujonka w liceum, gdyby koleś ze szkolnej
drużyny spytał ją, w której sali jest matma).
–  Słuchaj, tak się zastanawialiśmy z moją dziewczyną, czy moglibyśmy cię o
coś spytać. To taki mały zakład.
– No… spoko.
– Spójrz. Tu jest mnóstwo ludzi. Środek dnia. Bezpieczna dzielnica.
Weronika mimowolnie rozejrzała się dookoła. Nieznajomy miał rację. Ludzie
siedzieli przy stolikach, żartowali, śmiali się, jedli. Żadnej nieprzyjemnej twarzy.
Żadnych meneli, żadnej patologii.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin