Robert Silverberg - Długa droga do domu.docx

(260 KB) Pobierz
Trident eBooks



 



 

 

The Longest Way Home

Tłumacz: Jolanta Pers

 

 

 


Okładka książki Długa droga do domu Robert Silverberg

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Dla Marka i Janet

Wszystkie uważane za trwałe okoliczności z ich następstwami: szlachetnymi wyobrażeniami i poglądami zostały zniesione, wszystkie nowo utworzone zestarzały się, zanim mogły skostnieć. Wszystko co istniejące i stałeznikło jak kamfora, wszystko co świętezostało sekularyzowane, i wreszcie ludzie zostali zmuszeni do trzeźwego spojrzenia na swoją sytuację życiową, swoje wzajemne stosunki.


1

Pierwsze wybuchy słychać było z daleka; seria oddalonych, stłumionych huków, uderzeń i łupnięć, które mogły być grzmotami rozbrzmiewającymi na horyzoncie. Joseph, pogrążony w półśnie w wygodnym łóżku gościnnych komnat Domu Getfen, poruszył się, poczuł się bardziej przytomny niż senny, nadstawił od niechcenia ucha i słuchał przez chwilę, naprawdę nie słuchając. Tak, pomyślał. Grzmoty. Zmartwiło go jedynie, że grzmot może zwiastować deszcz, a deszcz popsułby jutrzejsze polowanie. Tylko że w Górnej Manzie był przecież środek pory suchej, prawda? Skąd więc deszcz?

Nie będzie padać, Joseph zrozumiał więc, że to, co usłyszał, nie może być grzmotemtak naprawdę nie mogło się w ogóle rozlegać. To tylko sen, powiedział sobie. Jutro będzie pięknie i słonecznie, a ja pojadę z moimi kuzynami z Górnej Manzy do rezerwatu dzikiej zwierzyny i będziemy się świetnie bawić.

Szybko zapadł z powrotem w sen. Aktywny piętnastolatek potrafi pod wieczór zasnąć bez trudu.

Wtedy jednak rozległy się kolejne dźwięki, tym razem wyraźniejsze, wbijające się w mózg, ostre puknięcia i trzaski, przyciągające uwagę. Usiadł, zamrugał i przetarł oczy pięściami. W ciemnościach za oknem rozbłysła plama światła, która nie miała ostrości ani liniowego kształtu błyskawicy. Przypominała raczej rozwijający się kwiat, kremowożółta w środku, ciemnoczerwona na brzegach. Joseph nadal mrugał ze zdziwienia, gdy rozległ się następny huk, tym razem wieloetapowy, niski, przetaczający się pomruk, po którym dało się słyszeć nagły, ostry trzask i stłumiony, długi, zamierający grzmot. Podszedł do okna, kucnął przy parapecie i wyjrzał.

Czerwone języki ognia unosiły się po drugiej stronie drogi, nad głównym skrzydłem Domu Getfen. Pełzające cienie wspinały się po imponujących, potężnych ścianach fasady; budynek płonął. Pożar w Domu Getfento było coś niewyobrażalnego. Zobaczył biegające tam i z powrotem postacie, przecinające gładką, spokojną powierzchnię głównego trawnika, całkowicie nie troszcząc się o delikatną, krótko przystrzyżoną murawę. Usłyszał krzyki i odgłosy, których teraz nie można już było pomylić z niczym: strzały. Zobaczył ognie podchodzące pod granicę majątku: cztery, pięć, może sześć. Gdy patrzył, wykwitł nowy płomień. Przybudówki po zachodniej stronie chyba też płonęły, podobnie jak rzędy stogów siana na wschodzie, i pewnie kwatery robotników polowych koło drogi prowadzącej do rzeki.

Był to szokujący, niepojęty widok. Najwyraźniej ktoś zaatakował Dom Getfen. Ale kto i dlaczego?

Obserwował to z fascynacją, jakby nagle ożył jakiś rozdział z jego książki historycznej, jakby ktoś odgrywał sceny z Podboju, czy nawet z burzliwej, półmitycznej przeszłości samej Matki Ziemi, gdzie, jak mówiono, przez tysiące lat starożytne ulice tej dalekiej planety spływały purpurowymi strumieniami krwi z powodu zwalczających się imperiów.

Nauka historii sprawiała Josephowi dziwną przyjemność. Postrzegał ją jako coś w rodzaju poezji. Zawsze kochał te napuszone opowieści o dawnych walkach, pieczołowicie przekazywane legendy o baśniowych królach i królestwach Starej Ziemi. Dla niego były to jednak tylko opowieści, kiczowate mity, błyskotliwa, dramatyczna fikcja. Nie wierzył, że tacy ludzie, jak Agamemnon, Juliusz Cezar, Aleksander Wielki albo Dżyngis-chan naprawdę istnieli. Życie na Starej Ziemi było niewątpliwie niełatwe i okrutne, ale chyba nie aż tak krwawe, jak głosiły mity, które przetrwały od tych dawnych czasów. Wszyscy wszakże żywili głębokie przekonanie, że cechy, które umożliwiały taki rozlew krwi, zostały już dawno wyplenione przez ludzką rasę. A teraz Joseph zrozumiał, że patrzy przez okno na prawdziwą walkę. Nie mógł oderwać oczu. Nie przyszło mu do głowy, że sam może znaleźć się w niebezpieczeństwie.

W dole panował chaos. Na niebie nie było widać żadnych księżyców; jedyne światło pochodziło z płomieni omiatających granicę ogrodu i główne skrzydło domu. Joseph usilnie próbował złożyć w całość to, co widział. Grupy ludzi biegały tam i z powrotem po ogrodowych ścieżkach, wrzeszcząc, wymachując nerwowo rękami. Wyglądało na to, że mieli ze sobą broń: głównie strzelby, ale niektórzy nieśli widły albo kosy. Od czasu do czasu strzelcy zatrzymywali się, przyklękali, celowali i strzelali w ciemność.

Na wolności znalazły się także zwierzęta. Pół tuzina wielkich, długonogich i wysmukłych bandarów wyścigowych ze stajni podskakiwało dziko na samym środku trawnika, brykając i odskakując, oszalałych z przerażenia. Między nimi widać było niższe, nie tak szybkie, bardziej ociężałe ciemne kształty, które najprawdopodobniej były stadem mlecznych ganilów wypuszczonych z zagrody. Pasły się spokojnie, nieporuszone szalejącym wszędzie dookoła obłędem, obgryzając rzadkie kwiaty i krzewy z ogrodu. Na wolności były także domowe psy, które biegały ujadając; Joseph zobaczył, jak pies rzuca się do gardła jednego z biegnących, a ten, nie zwalniając kroku, odrzucił go potężnym ciosem kosy.

Joseph patrzył i zastanawiał się, co się dzieje, ale żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.

Żaden z Wielkich Domów nie zaatakowałby drugiego. To było pewne. Panowie Ojczyzny byli połączeni silnymi więzami krwi. W całej długiej, liczącej setki lat historii Podboju, żaden Pan nie zwrócił się przeciwko innemu, ani z powodu gniewu, ani chciwości.

Nie było też możliwe, by któryś z Tubylców, zdegenerowanych po tysiącach lat okupacji ich świata przez osadników ze Starej Ziemi, zdecydował się walczyć o odzyskanie swojej planety. Tubylcy byli absolutnie pozbawieni bojowego ducha: prędzej drzewa zaczęłyby śpiewać, a żaby układać słowniki, niż jakiś Tubylec dokonał aktu przemocy i podniósł na kogoś rękę.

Joseph wyeliminował równie szybko możliwość, że jakaś zabłąkana grupa podróżników w kosmosie wylądowała w nocy, by odebrać planetę jej obecnym właścicielom tak, jak własna rasa Josepha odebrała ją Ludowi całe wieki temu. Coś takiego mogło się stać dwa albo trzy tysiące lat temu, ale teraz światy Cesarstwa były ze sobą powiązane świętymi przymierzami i każdy ruch ze strony wrogich sił w przestrzeni międzygwiezdnej zostałby szybko wykryty i powstrzymany.

Uporządkowany umysł Josepha podsunął mu ostateczną hipotezę: oto wreszcie wybuchło powstanie Ludu przeciw Panom Domu Getfen. Była to najmniej nieprawdopodobna teoria z tych czterech, nie całkiem niemożliwa, tylko mało prawdopodobna. Przecież majątek wspaniale prosperował. Jakież oni mogli mieć pretensje? Relacje między Ludem a Panami były wszędzie ustabilizowane i obie grupy odnosiły z tego korzyści. Po co ktoś miałby podkopywać system, z którego wszyscy byli tak zadowoleni?

Tego nie był w stanie określić. A mimo to dziś w nocy płomienie ogarnęły skrzydło Domu Getfen, stajnie płonęły, zwierzęta biegały samopas, a rozzłoszczeni ludzie pędzili tam i z powrotem, strzelając do siebie. Odgłosy walki nie zamierały: ostre huki ostrzału, tępy pomruk wybuchów, nagłe, pełne furii krzyki ofiar, których tożsamości nie znał.

Zaczął się ubierać. Życie jego rodziny w Domu Getfen było pewnie zagrożone, a jego obowiązkiem było przyjść im z pomocą. Nawet gdyby istotnie był to bunt Ludu przeciwko rodowi Getfen, nie sądził, żeby jego życie znajdowało się w jakimkolwiek niebezpieczeństwie. Nie pochodził z rodu Getfen, więzy krwi, jakie go łączyły z tą rodziną, były bardzo odległe. Pochodził z rodu Keilloran. Był tu gościem, który przybył z Helikis, południowego kontynentu odległego o tysiące mil. Joseph nie przypominał nawet nikogo z rodu Getfen. Był wyższy i smuklejszy niż chłopcy Getfen w jego wieku, miał ciemniejszą skórę, jak to ludzie z południa, i ciemne oczy, gdy oni mieli błękitne, i ciemne włosy zamiast złocistych. Nikt go nie zaatakuje. Nie było ku temu żadnego powodu.

Zanim wyszedł z pokoju i wkroczył w otaczający go chaos, Joseph poczuł, że nawyki i wyszkolenie sugerują, by skontaktował się z ojcem w Domu Keilloran. W żółtym świetle kolejnego wybuchu bomby Joseph znalazł swój komunikator tam, gdzie go odłożył, obok łóżka, wcisnął przycisk rozkazu i czekał, aż w powietrzu przed nim zmaterializuje się błękitna scena, która oznaczała nawiązanie kontaktu.

Ciemność pozostała niezmącona. Błękitna sfera nie pojawiła się.

Dziwne. Może był jakiś problem z obwodem. Stuknął lekko przycisk wyłączone i znów wcisnął przycisk rozkazu. Wyobraził sobie impuls biegnący w górę, do stacji satelitarnej wysoko w górze, a potem natychmiast skierowany na południe. Nawiązanie połączenia komunikatorem w dowolnym miejscu na planecie zajmowało zwykle kilka sekund. Ale nie tym razem.

Ojcze?rzekł z nadzieją, prosto w ciemność przed nim.Ojcze, tu Joseph. Nie widzę twojej sfery, ale może mimo to połączenie działa. W Domu Getfen jest środek nocy, chciałem ci powiedzieć, że toczy się tu jakaś walka, coś wybucha, ktoś strzela...

Zamilkł. Usłyszał delikatne pukanie do drzwi.

Pan Joseph?rozległ się cichy, stłumiony głos kobiety.Nie śpicie, Panie Josephie? Proszę. Proszę otworzyć.

To chyba służąca. Mówiła językiem Ludu. Niech czeka. Patrząc w przestrzeń, tam, gdzie powinna być błękitna sfera, odezwał się:

Ojcze, słyszysz mnie? Dasz mi jakiś znak?

Panie Josephie, proszę... mamy mało czasu. Tu Thustin. Zabiorę was w bezpieczne miejsce.

Thustin. To imię coś mu mówiło. Ona chyba jest własnością rodu Getfen. Zastanawiał się, czemu jego ludzie po niego nie przyszli. Może to pułapka?

Nie chciała jednak odejść, a jego komunikator nie działał. Tajemnica, tajemnica za tajemnicą. Ostrożnie uchylił drzwi.

Patrzyła na niego prawie błagalnie.

Panie Josephierzekła.Proszę was...

Przypomniał sobie, że Thustin była jego pokojówkąniska, przysadzista kobieta, w zwykłych szatach służącej, luźnej płóciennej koszuli założonej na krótką tunikę z brązowej skóry. Josephowi wydawało się, że jest stara, ma jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat. W przypadku kobiet z Ludu trudno było określić wiek. Była gruba we wszystkich płaszczyznach, przez co jej ciało miało prawie sześcienny kształt. Zwykle była cichą, spokojną kobietą, przychodziła i odchodziła nie zwracając na siebie uwagi, ale teraz drżała ze strachu. Jej twarz o grubych rysach pobladła i rozglądała się tak nerwowo, jakby jej gałki oczne poruszały się w oczodołach bez żadnego oporu. Jej cienkie, blade wargi drżały. Przez ramię przerzuciła szary płaszcz służby; teraz rzuciła go Josephowi i gestem dała mu do zrozumienia, żeby go włożył.

Co się dzieje?spytał Joseph w języku Ludu.

Jakkirod i jego ludzie wyrzynają wszystkich. Zabiją was, jeśli ze mną nie pójdziecie. Szybko!

Jakkirod był rządcą majątku, wielkim, kordialnym, rudowłosym mężczyznąsłużył rodowi Getfen od dziesięciu pokoleń, a przynajmniej tak mówił Gryilin Pan Getfen, drugi kuzyn Josepha, który tu władał. Gryilin Pan Getfen mówił, że Jakkirod to prawdziwy filar domowej służby. Joseph widział Jakkiroda zaledwie parę dni temu, jak podnosi wielką kłodę, która spadła na obramowanie studni, i odrzuca ją na bok jak słomkę. Jakkirod spojrzał na Josepha i uśmiechnął się, radosnym, pełnym zadowolenia uśmiechem, po czym mrugnął. Dziwne to było mrugnięcie.

Choć w głowie kłębiło mu się mnóstwo pytań, Joseph złapał niewielką sakwę i zaczął odruchowo wrzucać do niej wszystko, czego nie powinien zostawić w pokoju. Oczywiście komunikator, czytnik z podręcznikami, podręczny zestaw dla podróżnych z różnymi miniaturowymi urządzeniami, które rzadko oglądał, ale teraz mogły mu się przydać, wszystko jedno, gdzie by się znalazł. To załatwiało najważniejszy problem. Próbował przypomnieć sobie, co jeszcze należałoby zabrać, alechoć był stosunkowo spokojny i myśli miał niezmąconenie miał pojęcia, gdzie się teraz uda, ile to potrwa, czego będzie potrzebował, a obecność niecierpliwej Thustin nie ułatwiała rozsądnego myślenia. Służąca zaczęła szarpać go za rękaw.

Co ty tu robisz?spytał.Gdzie są moi słudzy? Balbus, Anceph, Rollin...?

Nie żyjąodparła stłumionym, prawie niesłyszalnym głosem.Zobaczycie, jak leżą na dole. Wszystkich zabijają.

Powoli zaczynał rozumieć.

A Pan Getfen i jego synowie? A córka?

Nie żyją. Wszyscy nie żyją.

Myśl, że rodzina Getfen może nie żyć, poraziła go. Coś takiego było prawie nie do pomyślenia: Lud zaczął mordować członków jednego z Wielkich Rodów. Coś takiego nie zdarzyło się nigdy, od Podboju. Czy rzeczywiście tak było? Czy ona naprawdę widziała zwłoki? Nie ulegało wątpliwości, że istotnie dzieje się coś niedobrego, ale może śmierć rodu Getfen to jakaś straszna plotka? Oby tak było, pomyślał, i wymruczał cicho modlitwę.

Spytał, czy ma coś na potwierdzenie swych słów, ale Thustin tylko prychnęła.

Śmierć jest dziś wszędzieodparła.Do tego budynku jeszcze nie doszli, ale zaraz tu będą. Idziecie, Panie Joseph? Bo jeśli nie, zginiecie, a ja razem z wami.

Był uparty.

Czy cały Lud rodu Getfen się zbuntował? Ty też, Thustin? Może próbujesz wydać mnie śmierci?

Jestem za stara na bunt, Panie Joseph. Służę Rodowi Getfen. Wasze życie jest dla mnie święte.

Na zewnątrz rozległa się kolejna eksplozja; kątem oka Joseph dostrzegł nagły rozbłysk biało-niebieskiego płomienia na dachu. Skądś dobiegły okrzyki radości. Nie wrzaski, a radosne okrzyki. Chcą wysadzić cały dom, pomyślał. Thustin, dotąd niewzruszona jak drewniana kłoda, zaczęła nagle szlochać. W rozbłyskach światła rzuconych przez najnowszy płomień Joseph dostrzegł lśniące, srebrzyste strumyki łez płynące po jej poszarzałych, pobrużdżonych policzkach, i zrozumiał, że to nie zdrada skłoniła ją do przyjścia.

Joseph narzucił płaszcz, naciągnął kaptur na czoło i wyszedł za nią z komnaty.

Ceglany budynek, który służył za gościnną kwaterę Domu Getfen był pierwotną siedzibą rodu i liczył sobie jakieś tysiąc albo tysiąc pięcset lat. Kiedyś zapewne wyglądał imponująco, ale teraz, obok gigantycznego dworzyszcza o kamiennych ścianach, które piętrzyło się po północnej i wschodniej stronie prostokąta, otaczając wielki środkowy trawnik posiadłości, wyglądał na niewielki. Ogromna zdobiona klatka schodowa w średniowiecznym stylu, ze stopniami z różowawego granitu i balustradą z czarnego drewna, zdobioną co stopę lub dwie gałkami, listkami i ozdobnymi guzami, prowadziła do wielkiej sali na parterze. Na drugim półpiętrze Thustin poprowadziła go do małych drzwi, które otwierały się na wielką klatkę schodową, i pociągnęła go w dół, nieozdobnymi schodami dla służby, których nie znał; opadały dwie kondygnacje w dół, do części budynku, która leżała gdzieś pod poziomem gruntu. Pachniało pleśnią i wilgocią. Znaleźli się w jakimś tunelu. Nigdzie nie było światła, ale Thustin znała drogę.

Teraz musimy wyjść na chwilę na zewnątrzpowiedziała.To będzie niebezpieczne. Bądźcie cicho, gdyby nas zatrzymali.

Na końcu tunelu była mała kamienna klatka schodowa, którą dostali się z powrotem na poziom gruntu. Wyszli na porośnięty trawą dziedziniec, który rozpościerał się między tylną fasadą budynku a kwaterami dla gości.

Chłodne nocne powietrze wypełniały zapachy spalenizny. Wszędzie leżały ciała jak porzucone zabawki. Trzeba było nad nimi kroczyć. Joseph z trudem zmusił się, by spojrzeć na ich twarze; bał się, że zobaczy leżącego tam kuzyna Wykkina, Domiana, albo, co gorsza, ich piękną siostrę Kesti, która flirtowała z nim jeszcze wczoraj, a może nawet samego Pana Gryilina, lorda rodu Getfen. Widział jednak tylko ciała Ludu, służby Domu. Joseph podejrzewał, że oskarżono ich o przesadną lojalność wobec Panów; może też zostali zabici w ramach jakichś starych domowych porachunków, gdy Jakkirod podniósł bunt.

Przez otwartą bramę w rogu dziedzińca Joseph dostrzegł ciała własnych służących, porozrzucane w kałużach krwi: Balbus, jego nauczyciel, Anceph, który uczył go polować, i serdeczny, jowialny woźnica Rollin. Dla Josepha było oczywiste, że nie żyją. Był zbyt dobrze wychowany, żeby zacząć płakać i zbyt zmęczony, by zacząć krzyczeć ze złości i rozpaczy, ale widok tych trzech ciał wstrząsnął nim, jak nic dotąd, i tylko świadomość, że jest Panem, potomkiem wielu pokoleń Panów, pozwoliła mu utrzymać emocje na wodzy. Panowie nie mogą płakać w obecności sług. Panom nie wolno w ogóle płakać, jeśli tylko zdołają się opanować. Balbus nauczył go, że wszystkich spotka kiedyś tragiczny koniec, także Panów, że wszystko jest naturalne, normalne i uniwersalne, i nie należy się temu sprzeciwiać. Joseph pokiwał wtedy głową, jakby pojął tajemnicę swego istnienia, i w tym momencie wydawało mu się, że tak jest; teraz jednak Balbus leżał na stercie ciał z rozpłatanym gardłem i nie miał na sumieniu żadnych grzechów poza byciem nauczycielem filozofii młodego Pana, a Joseph nie był w stanie przyjąć tego do wiadomości z filozoficznym spokojem.

Thustin poprowadziła go ukośną ścieżką biegnącą przez dziedziniec, w stronę budynku z podwójnymi drewnianymi drzwiami, równo na poziomie gruntu, na skraju posiadłości Getfen. Otworzyła prawe skrzydło drzwi i bezceremonialnie popchnęła Josepha. Zobaczył przejście i kolejną klatkę schodową. Widział, jak gdzieś daleko, przed nimi, mruga świeca. Z tyłu doleciał do niego odgłos kolejnych eksplozji, niewyraźny i stłumiony przez wszystkie poziomy budynku, które ich oddzielały.

Joseph zatrzymał się na pierwszym półpiętrze i przepuścił Thustin przed siebie. We wszystkich kierunkach rozciągały się wąskie, słabo oświetlone tunele, zdumiewający labirynt. Doszedł do wniosku, że to piwnice głównego budynku, odwieczny, osnuty pleśnią świat pod światem, świat sług rodu Getfen, świat Ludu. Thustin przemykała pewnie od jednego przejścia do drugiego, aż doszli do chłodnej, oświetlonej świecami komnaty, nisko sklepionej, ale długiej, gdzie piętnaścioro czy dwadzieścioro sług rodu Getfen siedziało przy długim stole z surowego drewna. Wszyscy wyglądali na zaskoczonych i przerażonych. Przeważnie były to kobiety, niektóre w wieku Thustin. Było też kilku starszych mężczyzn, jeden młodszy, oparty na kulach, i kilkoro dzieci. Joseph nie dostrzegł nikogo, kto byłby w stanie wziąć udział w buncie. To nie byli rewolucjoniści, ale kucharki, pokojówki i starsi kamerdynerzy, przerażeni uciekinierzy z krwawej zawieruchy na górze.

Obecność Josepha natychmiast wywołała poruszenie. Kilkoro z nich otoczyło go, mrucząc coś niewyraźnie i gestykulując. Joseph z trudem rozumiał co mówią; jak każdy z Panów, doskonale władał mową Ludu, jak też językami Panów i Tubylców, ale dialekt ludzi z północy nie był mu znany, a oni mówili szybko i wszyscy naraz, więc szybko się pogubił. Ogólny sens wydawał się jednak zrozumiały. Byli źli na Thustin za to, że przyprowadziła Pana do ich kryjówki, obcego Pana, który nie pochodził z rodu Getfen, bo buntownicy mogli szukać i jego, a gdyby go znaleźli, prawdopodobnie zabiliby wszystkich za udzielenie mu schronienia.

On tu nie zostanieodpowiedziała wszystkim Thustin, gdy już uciszyli się na tyle, żeby mogła przemówić.Wyprowadzę go poza majątek, jak tylko znajdę jakieś jedzenie i wino na drogę.

Poza majątek?spytał ktoś.Oszalałaś, Thustin?

Jego życie jest święte. Podwójnie, bo jest Panem i gościem Domu. Trzeba go wyprowadzić w bezpieczne miejsce.

Niech go wyprowadzą jego słudzyzaproponował inny z rozdrażnieniem.Może mi powiesz, po co chcesz ryzykować dla niego życiem?

Jego ludzie nie żyjąodparła Thustin, nie wyjaśniając motywów swojej decyzji. Powiedziała to głębokim, prawie męskim głosem. Stała niewzruszenie przed nimi, potężnie zbudowana, niepokonana postać.

Daj mi tę sakwęzwróciła się do kobiety, która siedziała przy stole trzymając przed sobą sakwę z tkaniny. Thustin wyrzuciła na stół jej zawartość: głównie ubrania i kilka tandetnych naszyjników z paciorków.Kto ma chleb? Mięso? Kto ma wino? Dajcie.

Wobec stanowczego tonu tej niskiej, pękatej kobiety byli bezradni. Znalazła w sobie moc, o posiadanie której nawet się nie podejrzewała. Thustin obeszła pomieszczenie dookoła, zabierając co tylko chciała, i machnęła ręką w stronę Josepha.

Idziemy, Panie Joseph. Nie mamy czasu do stracenia.

Ale dokąd idziemy?

Do Parku Getfen, a potem do lasu. Tam będziecie bezpieczni. A potem musicie wyruszyć do domu.

Wyruszyć do domu?rzekł bezbarwnym tonem.Ale mój dom jest tysiące mil stąd!

Miało to zabrzmieć tak, jakby było to gdzieś na którymś z księżyców. Liczba oczywiście nic jej nie powiedziała. Wzruszyła ramionami i uczyniła ponaglający gest.

Zabiją was tu, jeśli znajdą. Są jak wilki wypuszczone z klatki. Nie chcę mieć was na sumieniu. No, dalej! Idziemy!

Joseph zatrzymał się.

Muszę powiedzieć ojcu, co się tutaj dzieje. Wyśle ludzi i uratuje Dom Getfen od zniszczenia.

Wyciągnął komunikator i nacisnął przycisk rozkazu, czekając, aż pojawi się błękitna sfera, a w niej surowa twarz ojca o wąskich ustach, ale znów nic się nie wydarzyło.

Thustin ściągnęła wargi i potrząsnęła g...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin