Laumer Keith - Mroźna planeta (Retief 2).odt

(6311 KB) Pobierz
John W

 

 

Keith Laumer

 

Mroźna planeta

 

(The Frozen Planet, v.t. Courier)

 

 

 

If, September 1961                                                                     

Tłumaczenie Witold Bartkiewicz © Public Domain                           

Rycina na str.11 z Magazynu If a reszta moje.



 

 

 

 

 

I

 

To raczej niezwykłe — stwierdził Magnan, — aby przydzielać urzędnika o pańskiej randze do służby kurierskiej, ale to także niezwykła misja.

Retief siedział odprężony i nic nie mówił. Chwilę wcześniej, zanim cisza mogłaby zrobić się niezręczna, Magnan począł mówić dalej.

— Znajdują się tam cztery planety w grupie — powiedział. — Dwie planety podwójne, wszystkie położone dosyć blisko niewiele znaczącej gwiazdy, określanej jako DRI-G 33987. Nazywane one są Światami Jorgensena i same w sobie nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Leżą jednak głęboko w sektorze, do którego przeniknęli Soetti.

— Ale… — Magnan nachylił się do przodu i obniżył głos — dowiedzieliśmy się, że Soetti planują wykonanie śmiałego kroku. Ponieważ do tej pory nie napotkali żadnego oporu w swej infiltracji przestrzeni ziemskiej, zamierzają przejąć siłą Światy Jorgensena.

Magnan odchylił się do tyłu, czekając na reakcję Retiefa. Retief pociągnął ostrożnie dym ze swego cygara i popatrzył na Magnana. Magnan zmarszczył brwi.

— To otwarta agresja, Retief — powiedział, — na wypadek, gdybym do tej pory nie wyrażał się jasno. Agresja prowadzona przez obcy gatunek na terytorium zajmowane przez Ziemian. Oczywiście, nie możemy na to pozwolić.

Magnan wyciągnął z biurka dużą teczkę.

— Okazanie oporu, jest w tej chwili konieczne. Niestety, Światy Jorgensena to obszar technologicznie nierozwinięty. Ich mieszkańcy są głównie rolnikami lub handlarzami. Przemysł odgrywa niewielką rolę w ich gospodarce – wystarczy on do utrzymania floty handlowej, nic więcej. Potencjał militarny, według konwencjonalnych standardów, jest zerowy.

Magnan postukał palcami w leżącą przed nim teczkę.

— Mam tutaj — oznajmił uroczyście, — informacje, które całkowicie zmienią obraz sytuacji.

Rozsiadł się wygodniej i mrugnął do Retiefa.

 

 

No dobrze, panie Radco — odparł Retief. — Wchodzę w to; co jest w teczce?

Magnan rozłożył palce, zgiął jeden z nich.

— Po pierwsze — powiedział. — Plan wojny przygotowany przez Soetti – w szczegółach. Mieliśmy szczęście nawiązać kontakt z uciekinierem z grupy ziemskich renegatów, którzy doradzali Soetti. — Zgiął kolejny palec.  — Dalej, plan walki dla ludności Jorgensenów, opracowany przez grupę Teoretyczną. — Zgiął trzeci palec. — I w końcu, ściśle tajny schemat przekształcenia standardowego pola anty-akceleracyjnego w potężną broń – opracowanie, które nasi ludzie od systemów uzbrojenia trzymali w rezerwie na taką właśnie sytuację.

— Czy to wszystko? — spytał Retief. — Nadal ma pan w górze jeszcze dwa palce.

Magnan popatrzył na palce i odsunął dłoń na bok.

— To nie chwila na żarty, Retief. W niepowołanych rękach ta informacja może mieć katastrofalne skutki. Będzie pan musiał zapamiętać ją, zanim opuści pan ten budynek.

— Będę ją nosił przy sobie, zapieczętowaną — zaproponował Retief. — W ten sposób nikt nie będzie mógł jej ze mnie wycisnąć.

Magnan zaczął kręcić głową, ale przerwał.

— No cóż — odparł. — Jeśli jest wyposażona w pułapkę niszczącą, przypuszczam że…

— Słyszałem o tych Światach Jorgensena — powiedział Retief. — Pamiętam pewnego agenta, wielkiego blondasa, o bardzo szybkich ruchach. Prawdziwy magik, jeśli chodzi o karty i kości. Nigdy jednak nie grał na pieniądze.

— Umm — stwierdził Magnan. — Proszę nie popełniać błędu polegającego na personalizowaniu tej sytuacji, Retief. Ogólna polityka wymaga obrony tych zaściankowych planet. Gdyby nie to, Korpus pozwoliłby historii toczyć się swoim naturalnym torem, jak zawsze.

— Kiedy nastąpi ten atak?

— Za niecałe cztery tygodnie.

— Nie zostawia mi to zbyt wiele czasu.

— Mam tu pański plan podróży. Środki transportu dla pana są jasne aż do Aldo Cerise. Aby pokonać resztę drogi, będzie pan musiał zdać się na swoją pomysłowość.

— To dosyć trudna podróż, panie Radco. A przypuśćmy, że mi się nie uda?

Magnan miał wyjątkowo kwaśną minę.

— Ktoś na poziomie tworzenia polityki, zdecydował się włożyć wszystkie nasze jajka do jednego koszyka, Retief. Mam nadzieję, że ich zaufanie do pana, nie zostało źle ulokowane.

— Ta konwersja anty-ak; jak długo to trwa?

— Wykwalifikowana ekipa elektroników może to zrobić w kilka minut. Jorgensenowie powinni poradzić sobie z nią bez problemów; u nich każdy, kto nie jest rolnikiem ani handlarzem, jest jakiegoś rodzaju technikiem.

Retief otworzył kopertę, którą wręczył mu Magnan i popatrzył na znajdujące się w środku bilety.

— Niecałe cztery godziny do odlotu — stwierdził. — Lepiej, żebym nie zaczynał teraz żadnych dłuższych książek.

— Lepiej niech pan nie traci czasu na odwiedziny w Dziale Indoktrynacji — powiedział Magnan.

Retief wstał.

— Jeśli się pospieszę, może uda mi się obejrzeć kreskówkę.

— Nie rozumiem pańskich aluzji — zimno stwierdził Magnan. — I jeszcze jedna, ostatnia rzecz. Soetti patrolują szlaki handlowe do Światów Jorgensena; niech pan nie da się internować.

— Powiem panu coś — powiedział Retief poważnie. — W razie czego, powołam się na pańskie nazwisko.

— Będzie pan podróżował z referencjami klasy X — warknął Magnan. — Nic nie może łączyć pana z Korpusem.

— Nikt się nie domyśli — obiecał Retief. — Będę udawał dżentelmena.

                   Lepiej już proszę ruszać — powiedział Magnan, przerzucając papiery.

 

 



— Ma pan rację — odparł Retief. — Gdybym nad tym popracował, mógłbym do startu zbyt dużo się dowiedzieć. — Ruszył do drzwi. — Żadnych przeciwwskazań, abym wziął ze sobą swój igłowiec, co?

Magnan uniósł wzrok.

— Przypuszczam, że nie. Na co on panu?

— To tylko pewne przeczucie, które mnie prześladuje.

— A więc, proszę bardzo.

— Pewnego dnia — stwierdził Retief — może pan znajdzie się po drugiej stronie lufy.

 

II

 

Retief odłożył ciężką, zniszczoną w wielu podróżach walizkę i oparł się o ladę, studiując rozkłady jazdy wypisane kredą na tablicy, pod napisem "ALDO CERISE INTERPLANETARY." Szczupły urzędnik w wyblakłej, wyszywanej cekinami bluzie, przepasany plastikową, łuskowatą, szeroką szarfą, obgryzał sobie paznokcie, obserwując Retiefa kątem oka.

Retief zmierzył go wzrokiem.

Sprzedawca przednimi zębami, podobnymi do króliczych, odgryzł poszarpany róg paznokcia i wypluł go na podłogę.

— Znalazł pan coś tam? — spytał.

— Dwa, dwadzieścia osiem, wylatujący dzisiaj do grupy Jorgensena — powiedział Retief. — Czy startuje o czasie?

Urzędnik obmacał językiem wewnętrzną stronę prawego policzka i popatrzył na Retiefa.

— Pełen. Proszę spróbować ponownie za kilka tygodni.

— O której wylatuje?

— Nie wydaje mi się…

— Proszę trzymać się faktów — poradził Retief. — Niech pan nie próbuje myśleć. O której godzinie ma wylecieć?

Urzędnik uśmiechnął się przepraszająco.

— Mam teraz przerwę na lunch — oznajmił. — Będę otwarty za godzinę.

Podniósł paznokieć kciuka i marszcząc brwi popatrzył na niego.

— Jeśli będę musiał przejść przez tę ladę — obiecał mu Retief, — to nakarmię pana tym kciukiem w bardzo nieprzyjemny dla pana sposób.

Urzędnik uniósł wzrok i otworzył usta. Potem podchwycił wzrok Retiefa, zamknął usta i przełknął ślinę.

— Tak, jak jest tam napisane — powiedział, wskazując kciukiem na tablicę. — Startuje za godzinę. Ale pana na nim nie będzie — dodał.

Retief popatrzył na niego.

— Mamy… przelot VIP-owski — poinformował urzędnik. Zaczepił palec wewnątrz wyszytego cekinami kołnierza. — Wszystkie rezerwacje turystyczne zostały anulowane. Będzie pan musiał spróbować dostać miejsce na następnym statku Four-Planet Line.

— Która bramka? — spytał Retief.

— Na… ech…?

— Na dwa dwadzieścia osiem do Światów Jorgensena — podpowiedział Retief.

— No cóż — stwierdził urzędnik. — Bramka 19 — dodał szybko. Ale…

Retief wziął swoją walizkę i odszedł w kierunku odblaskowego znaku z napisem Do Bramek 16-30.

— Kolejny cwaniaczek — rzucił za nim urzędnik.

 

 

Retief podążał za oznaczeniami, przedzierając się przez tłumy, znalazł w końcu zadaszoną rampę z numerem 228. Siedział tam mocno zbudowany mężczyzna z blizną na szczęce i małymi oczkami, w szarym, pomiętym mundurze. Wyciągnął rękę, gdy Retief próbował go ominąć.

— Poproszę o kartę pokładową — mruknął.

Retief wyciągnął z wewnętrznej kieszeni papier i podał mu go.

Strażnik zamrugał na jego widok.

— Co to jest?

— Gram potwierdzający moje miejsce — odparł Retief. — Wasz chłopak za ladą powiedział, że go nie ma, jest na lunchu.

Strażnik zgniótł gram, upuścił go na podłogę i oparł się z powrotem o poręcz.

— Ruszaj stąd, kolego — powiedział.

Retief uważnie postawił walizkę na podłodze, zrobił kroczek i wymierzył prawy w dołek strażnika. Odsunął się na bok, gdy mężczyzna skulił się i padł na kolana.

— Byłeś zupełnie otwarty, brzydalu. Nie mogłem się oprzeć. Powiedz swojemu szefowi, że przemknąłem się koło ciebie, kiedy odpoczywałeś. — Podniósł swoją torbę, przeszedł nad mężczyzną i wszedł po trapie na statek.

Korytarzem szedł chłopiec pokładowy w poplamionym białym mundurze.

— Którędy do kabiny pięćdziesiąt siedem, synu? — zapytał Retief.

— Tam na górze. — Chłopiec pokazał głową i pospieszył dalej. Retief ruszył wąskim korytarzem, znalazł oznakowanie, poszedł za nim do kabiny pięćdziesiąt siedem. Drzwi były otwarte. Wewnątrz, na środku podłogi leżały bagaże. Bagaże wyglądały na drogie.

Retief odstawił swoją torbę. Odwrócił się na odgłos za sobą. W otwartych drzwiach stał wysoki, szykowny mężczyzna, w drogim płaszczu opinającym masywny brzuch i patrzył na Retiefa. Retief obejrzał się za siebie. Kwiecisty mężczyzna zacisnął szczęki i odwrócił głowę, by rzucić przez ramię.

— Ktoś jest w kabinie. Wyrzuć go stąd. — Utrzymywał zimny wzrok na Retiefie, gdy wycofywał się z pomieszczenia. Zamiast niego pojawił się niski, mężczyzna o byczym karku.

— Co robisz w pokoju pana Tony'ego? — warknął. — Nieważne! Wynoś się stąd, kolego! Przez ciebie pan Tony musi czekać.

— Żaden problem — rzucił Retief. — Kto czeka, ten się doczeka.

— Oszalałeś? — mężczyzna o byczym karku wpatrywał się w Retiefa. — Powiedziałem, że to pokój pana Tony'ego.

— Nie znam żadnego pana Tony'ego. Będzie musiał przenieść się do innej kwatery.

— Zobaczymy jeszcze, czy nie czeka to pana, drogi panie.

Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Retief usiadł na pryczy i zapalił cygaro. W korytarzu rozległy się głosy. Pojawiło się dwóch krzepkich bagażowych, ciągnących za sobą wielki kufer. Przepchnęli go przez drzwi, postawili go, spojrzeli na Retiefa i wyszli. Mężczyzna o grubym karku powrócił.

— Dobra, ty tutaj. Wynocha — warknął. — A może mam cię wyrzucić siłą?

Retief podniósł się i zacisnął cygaro między zębami. Chwycił rękoma rączki mosiężnego kufra, ugiął kolana i wywindował kufer na wysokość klatki piersiowej, a następnie uniósł go nad głowę. Odwrócił się do drzwi.

— Łap — wysapał między zaciśniętymi zębami. Kufer trzasnął o ścianę korytarza i rozpadł się z hukiem.

Retief odwrócił się do leżącego na podłodze bagażu i wyrzucił go na korytarz. Twarz mężczyzny o byczym karku pojawiła się ostrożnie zza futryny drzwi.

— Proszę pana, pan musi być…

— Jeśli pan mi wybaczy — przerwał mu Retief. — Chciałbym złapać chwilę drzemki.

Zamknął drzwi, ściągnął buty i wyciągnął się na łóżku.

 

 

Minęło pięć minut kiedy drzwi zagrzechotały i otworzyły się z hukiem.

Retief uniósł wzrok. Chudy, kościsty mężczyzna w białych płóciennych spodniach, niebieskim swetrze z golfem i czapce z daszkiem przekrzywionej prostacko na jedną stronę, wpatrywał się w Retiefa.

— Czy to ten żartowniś? — wychrypiał.

Mężczyzna o byczym karku przeszedł obok niego, spojrzał na Retiefa i prychnął:

— To on, na pewno.

— Jestem kapitanem tego statku — powiedział pierwszy z mężczyzn. — Masz dwie minuty, żeby zabrać stąd swoje rzeczy, draniu.

— Kiedy będzie miał pan chwilę wolnego czasu od innych obowiązków — odparł Retief, — proszę zajrzeć do Sekcji Trzeciej, Paragrafu Pierwszego, Kodeksu Jednolitego. Określa ona przepisy dotyczące potwierdzonego miejsca na statkach zajmujących się handlem międzyplanetarnym.

— Prawniczy mądrala. — Kapitan odwrócił się. — Wyrzućcie go stąd, chłopcy.

Dwóch dużych mężczyzn weszło do kabiny, patrząc na Retiefa.

— No dalej, wyrzućcie go — rozkazał ostro kapitan.

Retief odłożył cygaro do popielniczki i zsunął się na nogi z pryczy.

— Nie próbujcie tego — cicho oznajmił.

Jeden z nich wytarł nos w rękaw, splunął w prawą dłoń i wystąpił naprzód, po czym zawahał się.

— Hej — powiedział. — To ten facet, który rzucił kufrem o ścianę?.

— To on — zawołał mężczyzna o byczym karku. — Rozsypał rzeczy pana Tony'ego po całym pokładzie.

— Wypisuję się — stwierdził niedoszły wykidajło. — Może tu sobie zostać tak długo, jak zechce. Ja podpisałem umowę na przenoszenie ładunku. Chodźmy, Moe.

— Lepiej niech pan wraca na mostek, panie kapitanie — powiedział Retief. — Za dwadzieścia minut mamy wystartować.

Zarówno mężczyzna o byczym karku, jak i kapitan, zaczęli jednocześnie na siebie krzyczeć. Przeważył głos kapitana.

— Dwadzieścia minut... kodeks jednolity... co zrobimy?

— Zamknijcie drzwi, kiedy będziecie wychodzili — poradził Retief.

Mężczyzna o byczym karku zatrzymał się w drzwiach.

— Zobaczymy się, kiedy stąd wyjdziesz.

 

 

III

 

Czterech kelnerów minęło stolik Retiefa nie zatrzymując się. Piąty opierał się o ścianę nieopodal, stojąc z menu pod pachą.

Przy stoliku po drugiej stronie sali siedział kapitan, teraz ubrany w sukienny mundur, cienkie rude włosy miał starannie uczesane w przedziałek. Jego stolik wypełniony był pasażerami płci męskiej. Rozmawiał głośno i często się śmiał, od czasu do czasu rzucając spojrzenia w stronę Retiefa.

W ścianie za krzesłem Retiefa otworzył się panel. Spod białej czapki kucharskiej wyjrzały jasne, niebieskie oczy.

— Celowo cie olewajom, co ponie?

— Na to wygląda, staruszku — odparł Retief. — Może lepiej podejdę i dołączę do kapitana. Wygląda na to, że jego grupa dobrze się bawi.

— Człowiek musiołby mieć zupełnie w nosie z kim je, żeby się tom dosionść.

— Rozumiem, o co ci chodzi.

— Niech pon zostonie tam, gdzie pon jest, ponie. Przyniosem ci tolerz.

Pięć minut później, Retief wgryzł się w trzydzieści dwie uncje smażonego steku wołowego wsparte grzybami i masłem czosnkowym.

— Jestem Chip — powiedział szef kuchni. — Nie lubiem Kap'n'a. Możesz mu powiedzieć, że tak powiedziołem. Nie lubiem też jego przyjociół. Nie lubiem tych cholernych Świntych, którzy patrzom na człowieko jok na roboka.

— Masz dobre pomysły co do smażenia steku, Chip. I masz też słuszne poglądy na Soetti — stwierdził Retief. Nalał do kieliszka czerwonego wina. — W twoje ręce.

— Cholerna rocja — odparł Chip. — Nie wim, jak w ogóle ktuś mógł pomyśleć o ich pieczeniu. To jest steków. Mam Baked Alaska, która bendzie na deser. Lubisz brandy w kowie?

— Chip, jesteś geniuszem.

— Lubie potrzeć jak ludzie jedzom — powiedział Chip. — Muszem już iść. Jeśli bendziesz czegoś potrzebowoć, zawołoj.

Retief jadł powoli. Na pokładzie statku czas zawsze się wlókł. Cztery dni do Światów Jorgensena. Potem, jeśli informacje Magnana były prawdziwe, pozostałyby cztery dni na przygotowanie się na atak Soetti. Kusiło go, by przejrzeć taśmy wbudowane w rączkę walizki. Dobrze by było wiedzieć, z czym przyjdzie się zmierzyć Światom Jorgensena.

Retief dokończył stek, a kucharz podał Baked Alaska i kawę. Większość pozostałych pasażerów opuściła już jadalnię. Pan Tony i jego giermkowie wciąż siedzieli przy stole kapitańskim.

Kiedy Retief ich obserwował, czterech mężczyzn wstało od stołu i przeszło przez salę. Pierwszy w rzędzie, bandzior o kamiennej twarzy i złamanym uchu, gdy dotarł do jego stołu, wyjął cygaro z ust. Zanurzył zapaloną końcówkę w kawie Retiefa, spojrzał na nią i upuścił na obrus.

Podeszli pozostali, za nimi podążał pan Tony.

— Musisz bardzo chcieć dotrzeć do Jorgensenów — oznajmił bandzior zgrzytliwym głosem. — W co ty grasz, wsioku?

Retief spojrzał na swoją filiżankę z kawą, podniósł ją.

— Chyba już nie chcę tej kawy — stwierdził. Popatrzył na bandziora. — Ty ją wypij.

Bandyta zmierzył Retiefa zmrużonymi oczyma.

— Jaki mądry wsiok… — zaczął.

Jednym ruchem nadgarstka Retief chlusnął kawą w twarz bandziora, po czym zerwał się i wymierzył mu prawy prosty, na podbródek. Bandyta upadł jak długi.

Retief popatrzył na pana Tony'ego, który wciąż stał z otwartymi ustami.

— Możesz teraz zabrać swoich bobasków z powrotem do piaskownicy, Tony — powiedział. — I przestań się koło mnie kręcić. Nie jesteś wystarczająco zabawny.

Pan Tony odzyskał głos.

— Zajmij się nim, Marbles! — warknął.

Mężczyzna o byczym karku wsunął rękę do tuniki i wyciągnął nóż o długim ostrzu. Oblizał wargi i przysunął się bliżej.

Retief usłyszał, jak obok niego otwiera się panel.

— Proszem bordzo, ponie — powiedział Chip.

Retief rzucił okiem; na progu leżał dobrze wyostrzony nóż komandoski.

— Dzięki, Chip — odparł Retief. — Nie będę go potrzebował na tych gnojków.

Byczy kark rzucił się do ataku i Retief walnął go prosto w twarz, wbijając go pod stół. Drugi z mężczyzn cofnął się, wyciągając z kabury na ramieniu pistolet energetyczny.

— Wyceluj go we mnie, a cię zabiję — zagroził Retief.

— No dalej, spal go! — krzyknął pan Tony. Za nim pojawił się kapitan, z twarzą białą jak ściana.

— Hej, ty! Odłóż to! — krzyknął. — Co to za…

— Zamknij się — przerwał mu pan Tony. — Schowaj broń, Hoany. Załatwimy tego gnojka później.

— Nie na tym statku, nie ma mowy — powiedział chwiejnie kapitan. — Muszę uważać na swoją licencję.

— Pieprz swoją licencję — powiedział ochryple Hoany. — Niedługo i tak nie będzie ci już potrzebna.

— Zamknij swoją chlapiącą gębę, do diabła! — warknął pan Tony. — Popatrzył na leżącego na podłodze człowieka. — Zabierz stąd Marblesa. Powinienem wywalić tego idiotę.

Odwrócił się i odszedł. Kapitan dał znak i podeszło dwóch kelnerów. Retief obserwował, jak wynosili poszkodowanego z jadalni.

Otworzył się panel.

— Kiedy byłem w twoim wieku, byłem mniej wiencej tok dobry jak ty — stwierdził Chip. — Dobrze sobie z nimi porodziłeś. Ja bym im nawet nie powiedzioł, któro jest godzino.

— Co powiesz na filiżankę świeżej kawy, Chip? — spytał Retief.

— Pewnie, ponie. Coś jeszcze?

— Coś wymyślę — powiedział Retief. — Zapowiada się na jeden z tych długich dni.

 

 

Nie podobo im sie, że przynoszem ci posiłki do kabiny — powiedział Chip. — Ale kopiton wie, że jestem najlepszym kuchorzem w Marynarce Handlowej. Nie bendom ze mnom zodzieroć.

— Co pan Tony ma na kapitana, Chip? — spytał Retief.

— Prowodzom rozem jakiś lewy interes. Mogem jeszcze troche wendzonego indyka?

— Pewnie... Co oni mają przeciwko mojej podróży do Światów Jorgensena?

— Nie wiem. Od sześciu czy ośmiu miesiency nie było tom żodnych turystów. Lubie gości, którzy potrafiom odłożyć jedzenie. W twoim wieku byłem wielkim żorłokiem.

— Założę się, że ciągle jeszcze dasz temu radę, staruszku. Jakie są Światy Jorgensena?

— Jeden z nich jest zimny jak diobli, a trzy inne jeszcze zimniejsze. Wienkszość Jorgensenów mieszka na Svei, która jest najmniej zamarznienta. Człowiek nie lubi jeść własnej kuchni, tak jak cudzej.

— I tu właśnie mam szczęście, Chip. Jaki ładunek ma na pokładzie kapitan, dla Jorgensenów?

— A niech mnie, jeśli wiem. Przylotuje i odlotuje stomtond jak konik polny, co kilko tygodni. Nigdy nie zabiera żodnego łodunku. Nie ma już turystów, jak mówiłem. Nie wiem, po co tom w ogóle lecimy.

— A dokąd kierują się pasażerowie, których mamy na pokładzie?

— Do Alabaster. To dziewienć dni lotu wewnontrz sektora, od Jorgensena. Nie mosz jeszcze jednego z tych cygar, co?

— Masz, Chip. Chyba miałem szczęście, że dostałem miejsce na tym statku.

— Na stotku jest mnóstwo miejsca, ponie. Momy tuzin pustych kobin.

Chip zapalił cygaro, potem posprzątał naczynia, nalał kawy i brandy.

— To tych Świntych nie lubiem —  stwierdził.

Retief popatrzył na niego pytająco.

— Nigdy nie widziołeś Świntego? Brzydko wyglondajonce diabelstwa. Chude nogi, jak u homora; wielko pierś, o kształcie czubka rzepy; gumowoto wyglondajonca głowo. Możno zoboczyć puls, gdy siem zezłoszom.

— Nie miałem jeszcze nigdy tej przyjemności — odparł Retief.

— Pewnie wkrótce bendziesz mioł. Te diobły napodajom na nos prowie zowsze. Zachowujom sie jokby byli Strażom Celnom czy coś tokiego.

Rozległ się odległy huk i przez podłogę przebiegło słabe drżenie.

— Nie jestem przesondny, ani nic podobnego — stwierdził Chip. — Ale niech mnie diobli wezmom na miejscu, jeśli to nie oni nos teroz abordożujom.

Minęło dziesięć minut, kiedy za drzwiami rozległ się tupot butów, którym towarzyszyły trzeszczące dźwięki. Gałka drzwi zagrzechotała, a potem rozległo się mocne pukanie.

— Muszom cie zoboczyć — szepnął Chip. — Wścibscy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin