Alison Belsham - Łowca tatuaży.docx

(3341 KB) Pobierz
Łowca tatuaży


Titelbild

ALISON

BELSHAM

ŁOWCA TATUAŻY

Przełożyła Dorota Konowrocka-Sawa


Wydawnictwo WAB

Tytuł oryginału: The Tattoo Thief

Copyright © Alison Belsham 2018

All rights reserved

First published by Trapeze, an imprint of The Orion Publishing Group Ltd., London

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX

Copyright © for the Polish translation by Dorota Konowrocka-Sawa, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu oraz użytkowników portalu chomikuj.pl. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Więcej eBooków na chomiku: it-nico

Spis treści

Dedykacja

Motto

I

1

2

3

4

5

6

7

II

8

9

III

10

11

12

IV

13

V

14

15

VI

16

17

18

19

20

21

22

VII

23

24

25

VIII

26

IX

27

28

29

X

30

31

32

33

34

XI

35

36

37

XII

38

39

XIII

40

41

42

XIV

43

44

XV

45

46

XVI

47

XVII

48

49

50

51

52

53

54

55

56

57

58

59

Podziękowania

Przypisy

Dla moich promiennych chłopców, Ruperta i Tima

Raz i dwa, tatuaż już ma

Trzy i cztery, obedrę ze skóry,

Pięć i sześć, jak zdoła to znieść,

Siedem i osiem, zarżnę jak prosię.

I

Nieprzytomnemu mężczyźnie zdzieram przesiąkniętą krwią koszulkę i odsłaniam fantastyczny tatuaż. Zdjęcie, które wyjmuję z kieszeni, jest pogniecione, lecz wystarczająco czytelne, by dało się je porównać z wizerunkiem na jego skórze. Na szczęście latarnia świeci wystarczająco jasno, by można było zyskać pewność, że wzory są identyczne. Lewe ramię mężczyzny zdobi okrągły tatuaż z wysp Polinezji grubo wykonturowany czarnym tuszem. Z wnętrza okręgu patrzy na mnie wilkiem kunsztowna plemienna maska, po bokach rozpościera się para stylizowanych skrzydeł: jedno schodzi mężczyźnie na łopatkę, drugie sięga lewej piersi. Wszystko to spryskane jest krwią.

Rysunki pasują. Mam właściwego człowieka.

Na jego szyi wciąż jeszcze daje się wyczuć puls, lecz na tyle słaby, że nie spodziewam się żadnych problemów. Ważne, by wykonać pracę, gdy ciało jest jeszcze ciepłe. Kiedy trup stygnie, skóra sztywnieje, mięśnie pod nią robią się twarde. To utrudnia zadanie, a ja nie mogę sobie pozwolić na błędy. Oczywiście, obdzieranie ze skóry żywcem jest zabawą znacznie krwawszą, ale mnie tam krew nie przeszkadza.

Mój plecak leży w pobliżu, rzucony, gdy mężczyznę trzeba było wciągnąć w krzaki. Prosta sprawa, bo o tej porze w parku nie ma żywego ducha. Jeden cios w tył głowy i facet zwalił się na kolana. Bezgłośnie. Bezszelestnie. Bez świadków. Wiadomo było, że po wyjściu z nocnego klubu wybierze właśnie tę drogę. Wystarczyło poobserwować, którędy chodził wcześniej. Ludzie są tacy głupi. Nic nie podejrzewał, a przecież widział, że idę w jego stronę z kluczem w garści. Kilka sekund później leżał już rozciągnięty na ziemi, brocząc krwią z rany na skroni. Pierwszy etap wykonany bez zarzutu.

Jak już padł, wystarczyło chwycić go pod pachy, możliwie szybko ściągnąć z płyt chodnika i ukryć w krzakach, by nikt nas nie zobaczył. Ciężki był, ale i ja nie chuchro, więc udało mi się przeciągnąć go między dwoma krzakami wawrzynu.

Aż mnie złapała zadyszka. Wyciągam dłonie przed siebie grzbietami do góry i dostrzegam lekkie drżenie. Zaciskam pięści i rozprostowuję palce. Ręce mi drżą jak ćmy, serce tłucze się w piersi. Przeklinam pod nosem. Pewność prawej ręki jest warunkiem poprawnego wykonania planu. Rozwiązanie znajduje się w bocznej kieszeni plecaka. Blister tabletek, butelka wody. Propranolol – beta-bloker pierwszego wyboru dla graczy w snookera. Łykam dwie tabletki i zamykam oczy. Czekam, aż zaczną działać. Gdy sprawdzam kolejny raz, po drżeniu nie ma śladu. Mogę zaczynać.

Wziąwszy głęboki wdech, sięgam do plecaka i wymacuję zawiniątko z nożami. Dotykam miękkiej skóry, wyczuwam rysujący się pod nią metal. Co za przyjemność. Zeszłego wieczoru noże zostały przeze mnie naostrzone z największą starannością. Czyżby intuicja podszepnęła mi, że to będzie dziś?

Kładę etui na plecach mężczyzny i rozwiązuję sznurki. Skóra rozwija się z cichym brzęknięciem metalu, czuję pod palcami chłód ostrzy. Wybieram nóż z krótką klingą. Wykonam nim pierwsze cięcia, wyznaczając zarysy obszaru skóry, którą będzie trzeba usunąć. Do zdjęcia skóry użyję dłuższego, zakrzywionego noża. Kupuję je w Japonii i płacę jak za zboże, ale warto. Wykonuje się je tą samą techniką co samurajskie miecze. Hartowana stal umożliwia szybkie, precyzyjne cięcia, zupełnie jakby rzeźbiło się w maśle.

Kładę na ziemi obok ciała pozostałe noże i ponownie sprawdzam puls. Słabszy niż poprzednio, ale gość jeszcze żyje. Krew z rany na głowie sączy się coraz wolniej. Czas na szybkie i głębokie kontrolne dźgnięcie w udo. Nie zatchnął się, nawet nie drgnął. Ciemna śliska krew płynie nieprzerwanie. Dobrze. Nie mogę pozwolić, by się ruszał, gdy będę pracować.

To ten moment. Naciągając skórę, wykonuję pierwsze cięcie. Obrysowując wzór, zręcznie przeciągam ostrzem od góry przez sterczącą łopatkę. W ślad za ostrzem wykwita czerwona wstążka, spływająca mi ciepłem na palce. Wstrzymuję oddech, gdy nóż kreśli swą ścieżkę. Rozkoszuję się dreszczem, który wędruje mi po kręgosłupie i tętni gorącą krwią w lędźwiach.

Zanim skończę, ten facet będzie trupem.

Nie jest pierwszy. I nie będzie ostatni.

 

1

Marni

Igły nakłuwały skórę tak szybko, że oko nie nadążało za ich ruchem. Pozostawiały w skórze ciemny tusz i wykwitające na powierzchni krwawe różyczki. Marni Mullins co kilka sekund ścierała kropelki złożonym papierowym ręcznikiem, by nie tracić z oczu konturów na ramieniu klienta. Odrobina wazeliny i znów ostre igły zagłębiały się w ciało, rysując nową czarną linię, która zostanie na zawsze. Alchemia skóry i tuszu.

Marni zapamiętywała się w pracy, zahipnotyzowana szumem i delikatną wibracją maszynki do tatuażu. Dzięki niej mogła choć na chwilę odsunąć od siebie niedające spokoju wspomnienia, których nie mogła wymazać.

Czerń i czerwień. Wzór, którym piętnowała ustępliwą skórę. Jej klient wiercił się i podrygiwał pod naciskiem igieł nawet wtedy, gdy Marni przytrzymywała mu ramię. Ból, którego doświadczał, znała aż za dobrze. Czy sama nie wysiedziała aż nazbyt wielu godzin pod ostrym końcem maszynki do tatuażu? Mogła mu współczuć, lecz taka była cena – krótkie cierpienie za coś, co weźmiemy ze sobą do grobu. Coś, czego nikt nie zdoła nam odebrać.

Ramieniem odsunęła z czoła kosmyk ciemnych włosów i zaklęła pod nosem, gdy wpadł jej z powrotem do oczu. Skrzywiła usta, by zdmuchnąć go na bok, i zanurzyła w pojemniczku z wodą siedmioigłowy zestaw, by zmienić tusz z czarnego na grafitowy.

– Marni?

– Co tam, Steve? Jak samopoczucie?

Leżał na kozetce na brzuchu. Obrócił głowę w jej stronę, skrzywił się i zamrugał.

– Może byśmy zrobili przerwę?

Marni zerknęła na zegarek. Pracowała nad nim już od trzech godzin i nagle uświadomiła sobie, jakie ma zesztywniałe barki.

– Jasne. – Trzy godziny to długo nawet jak na takiego stałego klienta jak Steve. – Trzymasz się jak stary – dodała, odkładając maszynkę na stojak obok taboretu.

Powtarzała to klientom niezależnie od tego, czy pękali, czy nie, a Steve z tym swoim wierceniem się i jękami zdecydowanie pękał.

Ale i ona potrzebowała przerwy, bo zaczynała ją męczyć klaustrofobia. Na konwentach tak było zawsze – tłum, zgiełk, duchota, sztuczne oświetlenie. Hale nie miały okien, więc nie sposób było odgadnąć, czy na zewnątrz jest jasno, czy ciemno, a Marni widoku nieba potrzebowała jak powietrza. Tyle że w hali powietrze było ciężkie i rozgrzane, a wszędzie roiło się od tatuowanych ciał i gapiów pchających się jeden przez drugiego, żeby dojrzeć pracę igieł. Do tego ogłuszający akompaniament rocka i wibrujących maszynek niestrudzenie nakłuwających skrwawioną skórę.

Wzięła głęboki wdech i dla rozluźnienia mięśni karku zrobiła krążenie głową. Wszystko wokół przesycone było ostrym zapachem farby zmieszanej z krwią i środkiem dezynfekującym. Zdarła czarne lateksowe rękawiczki i wrzuciła je do worka na śmieci. Steve zginał i prostował ramię, na przemian zaciskając i rozluźniając pięść, by przywrócić krążenie. Był zdecydowanie bledszy niż na początku.

– Idź coś przekąsić. I wróć za pół godziny.

Szybko owinęła krwawy wzór samoprzylepną folią dla ochrony przed zanieczyszczeniem i wysłała Steve’a do kafeterii. Jak tylko zniknął jej z oczu, przepchnęła się przez tłum na schodach, przedostała na parter i przez podwójne drzwi ewakuacyjne wypadła na zewnątrz. Wciągnęła w płuca haust chłodnego powietrza, uzmysławiając sobie, że ewakuowała się w ostatniej chwili. Oparła się o zimną betonową ścianę i zamknęła oczy, starając się odprężyć i strząsnąć z siebie przytłaczającą atmosferę hali pełnej ludzi i hałasu.

Otworzyła oczy i zamrugała. Sztuczne światło ustąpiło słonecznemu. Nad jej głową kołowały rozkrzyczane mewy, a na końcu nieuczęszczanej bocznej uliczki skrzył się zapraszająco skrawek morza. Z rozkoszą smakując słone powietrze, Marni przeciągnęła się tak, że aż zabolało. Zrobiła krążenie barkami, nasłuchując trzeszczenia w stawach. Przeszło jej przez myśl, czy nie jest już za stara na tatuowanie. Sęk w tym, że nie potrafiła nic innego i w gruncie rzeczy nie chciała nic innego robić. Tatuowała, odkąd skończyła osiemnaście lat, a od tamtej pory minęło ich już dziewiętnaście. Tysiące metrów kwadratowych wytatuowanej skóry.

Wcisnęła rękę do torby i sprawdziła, czy nie ma w niej paczki papierosów, po czym zagłębiła się w labirynt wąskich uliczek ze sklepikami tworzących dzielnicę The Lanes. W ten weekend przypadało święto państwowe i na ulicach Brighton roiło się od turystów, którzy jak sroki łase na błyskotki zaglądali do sklepów ze staromodną biżuterią i antykami albo wstępowali do szykownych butików w poszukiwaniu idealnej kreacji na wesele czy perfekcyjnie wyprofilowanych pantofli. Wszystkie jej ulubione kawiarnie były nabite do ostatniego miejsca, co akurat wcale jej nie obeszło. Dziś wolała sobie zaserwować kofeinę na świeżym powietrzu, więc wydostała się z The Lanes na North Street i przecięła ją, kierując się do kawiarenki w parku Pavilion Gardens.

Przy ladzie stała długa kolejka, co oznaczało, że Marni prawdopodobnie spóźni się na umówioną godzinę, ale warto było dla tych kilku dodatkowych minut na świeżym powietrzu. Spojrzała w niebo. Blady błękit. Nie jaskrawy lazur letniego dnia, lecz nijaki niebieski, wypłowiały i rozmyty pasmami chmur, przechodzący w mgliście szary horyzont zlewający się z morzem. Idealny na wiosenny długi weekend.

– Co dla ciebie, skarbie?

– Czarne americano. Podwójne.

– Podwójne americano!

– I muffinkę – dodała po namyśle. Niski poziom cukru. Nie było to może najlepsze jedzenie dla cukrzyka, ale wyrówna to sobie później odpowiednią dawką insuliny.

Z budynku Royal Pavilion wysypali się rozgadani turyści, wciąż jeszcze zdumieni tym, co zobaczyli w środku. To był disnejowski pałac zbudowany w czasach regencji, tort weselny z kremową sztukaterią zwieńczony cebulastymi kopułami i ostrymi wieżyczkami, który zawsze przywodził Marni na myśl Szeherezadę i jej baśnie z tysiąca i jednej nocy. Zakochała się w tej królewskiej rezydencji od pierwszej wizyty w Brighton. Westchnęła i rozejrzała się, gdzie by tu usiąść. Wszystkie ławki były zajęte i ludzie porozkładali się na trawnikach, gdzie jedli, pili, śmiali się i wylegiwali na słońcu.

I wtedy go zobaczyła. Aż ją ścisnęło w dołku. Odwróciła się momentalnie ku stoisku z nadzieją, że jej nie zauważy. Tego ranka nie była w nastroju na spotkanie z mężem. Byłym mężem, dla ścisłości, nieprzewidywalnym nawet przy najlepszych wiatrach i nieodmiennie wywołującym w niej mieszane uczucia. Razem od ślubu, który wzięła jako osiemnastolatka, oddzielnie od dwunastu lat – a jednak nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Wspólne wychowywanie dziecka komplikowało związek, który i bez tego był modelowym przykładem splotu miłości i nienawiści.

Zaryzykowała szybkie spojrzenie i przyglądała się przez chwilę, jak Thierry Mullins z mrocznym wyrazem twarzy szybko przemierza trawnik. Zerkał na boki i oglądał się nieufnie za siebie. Co on tu robił? Powinien być w hali konwentu, był w końcu jednym z organizatorów.

– Dwa czterdzieści poproszę.

Zapłaciła za kawę, chwyciła papierowy kubek i chcąc uniknąć wzroku Thierry’ego, oddaliła się ukradkiem w najdalszy kąt kawiarnianego ogródka. Ręce jej się trzęsły, gdy zapalała papierosa. Jak to możliwe, że on wciąż tak na nią działa – ich małżeństwo trwało przecież krócej niż okres po rozwodzie. Thierry wyglądał wciąż tak samo jak wówczas, gdy się poznali: wysoki, szczupły, przystojny, o czarnej skórze pociemniałej od tatuaży, które zapoczątkowały jej niesłabnącą fascynację tą żywą sztuką. Unikała go, nieodmiennie czując magnetyczne przyciąganie. Kilkakrotnie prawie się zeszli, ale za każdym razem instynkt samozachowawczy niemal w ostatniej chwili wciskał hamulec. Zostawić tę relację za sobą? Marni porzuciła już wszelką nadzieję. Zaciągnęła się papierosem. Nikotyna, kofeina, głębokie wdechy. Zamknęła oczy i czekała, aż chemia zacznie działać.

Wrzuciła niedopałek do kubka z resztką kawy i rozejrzała się za koszem na śmieci. Dostrzegła stojący na tyłach kawiarni zielony plastikowy kontener. Kiedy uniosła pokrywę, by wyrzucić kubek, ze środka buchnął odór zgnilizny, znacznie gorszy od zwykłego zapachu kosza na śmieci w pogodny dzień. Czując, jak żołądek podchodzi jej do gardła, wbiła wzrok w ciemne wnętrze kontenera. I natychmiast tego pożałowała.

Wśród zgniecionych puszek po coli, zmiętych gazet i opakowań po jedzeniu na wynos dostrzegła… coś. Blade, błyszczące formy szybko przybierające w jej oczach kształty ręki, nogi, tułowia. Ciało człowieka, bez wątpienia nieżywego. Jakiś ruch – to szczur wgryzał się w brzeg ciemnej rany. Wystraszony nagłym blaskiem, czmychnął z piskiem w głąb pojemnika.

Marni cofnęła się o krok, pozwalając pokrywie opaść z łoskotem.

I uciekła.

2

Francis

Francis Sullivan zamknął oczy i poczuł, jak komunikant przywiera mu do podniebienia. Spróbował skupić się na szeptach celebransów i wiernych, ale myślami był gdzie indziej.

„Komisarz Francis Sullivan”.

Pozwolił, by słowa przetoczyły mu się bezgłośnie po języku. To będzie on, jutro, pierwszego dnia pracy. Wstrząsający awans wywindował go w wieku dwudziestu dziewięciu lat do roli najmłodszego komisarza w siłach policyjnych hrabstwa Sussex. Denerwował się bardziej niż w pierwszym dniu nauki w szkole średniej. To była wspaniała, lecz jednocześnie przerażająca wiadomość, ogromny kredyt zaufania ze strony zwierzchników. Jasne, egzamin zdał śpiewająco, świetnie się spisał przed komisją, ale skąd tak wczesna promocja przy niewielkim doświadczeniu? Stąd, że ojciec był znanym członkiem palestry? Nieznośne było samo podejrzenie.

Nowy przełożony, nadkomisarz Martin Bradshaw, przekazał mu tę rewelację bez zachwytu i nawet mu nie pogratulował, co kazało się Francisowi zastanowić, czy Bradshaw popiera jego promocję bez zastrzeżeń, czy też komisja przepchnęła jego kandydaturę kolanem.

Aż go skręciło, gdy pomyślał o Rorym Mackayu. Sierżancie Rorym Mackayu. Pominiętym przy awansie i skazanym na rolę zastępcy. Poznali się w zeszłym tygodniu. Formalna prezentacja w gabinecie zwierzchnika, podczas której nieskończenie bardziej doświadczony sierżant dał mu jasno do zrozumienia, że Francis absolutnie mu nie imponuje. Miał minę człowieka, który w nadgryzionym przed chwilą jabłku znalazł połówkę robaka. Francis, świadomy zagrożeń, jakie pociągało za sobą spoufalanie się z zespołem, zachował uprzejmy dystans, ale już czuł, że współpraca będzie szła jak po grudzie. Facet tylko czekał, aż mu się noga powinie. I Francis wiedział, że nie on jeden.

– Krew Chrystusa.

Raptownie otworzył oczy i uniósł głowę, by zamoczyć usta w kielichu wina.

– Amen – wyszeptał.

Klamka zapadła.

Lecz czy aby na pewno był to awans zbyt wczesny? Na etapie selekcji Francis zachował spokój i pewność siebie, egzaminy zawsze zdawał śpiewająco, ale czy sukces na papierze nie rozbudził oczekiwań, które trudno mu będzie spełnić? W policji krążyły legendy o przetrąconych karierach; w stołówce słyszał niejedną taką historię, apokryficzną czy nie. O bieganiu, zanim człowiek nauczy się chodzić. O braku wyników. Nie trzeba było katastrofalnej pomyłki, wystarczyło kilka zawikłanych spraw prowadzących donikąd, by znaleźć się na bocznym torze.

Niepokój stłumił satysfakcję. Komisarz Francis Sullivan. Od otrzymania wiadomości o awansie kiepsko spał. Zniknęło tak niezbędne skupienie umysłu. Jasna cholera! Miał może mleko pod nosem, ale nie był durniem. Zespół, którym będzie kierować, wątpił w jego kompetencje. Uważał, że jest niegotowy. Od pierwszego dnia, od pierwszej sprawy Francis musiał przeciągnąć ich na swoją stronę, inaczej zyskają dowód, że mieli rację, bo proszę: nawalił. Już oni się o to postarają. Tymczasem Bradshaw i Mackay będą się przyglądać z boku. Znajdą sposób, by podstawić mu nogę.

Podniósł wzrok na rzeźbioną postać Chrystusa na krzyżu nad prezbiterium. Syn Boży obrzucił go krytycznym spojrzeniem i Francis szybko spuścił wzrok. Wymamrotał konwencjonalną modlitwę, przeżegnał się, wstał i wrócił do swojej ławki w poczuciu winy z powodu braku skupienia.

Pieśń na zakończenie odśpiewał mechanicznie i kompletnie bez zrozumienia, po czym ukląkł do modlitwy. Na kilka minut zdołał się skupić na tym, po co przyszedł. Poświęcił kilka myśli matce, poprosił o wstawiennictwo za siostrę i błogosławieństwo dla ich opiekunów. O ojcu nie wspomniał.

Wibracja w kieszeni spodni ustała tak szybko, że nie zdążył wyjąć telefonu, a już odezwał się dźwięk powiadomienia. Krótki sygnał, lecz w cichym kościele wydał się długi i głośny. Odwróciły się głowy, jakaś kobieta syknęła z dezaprobatą. Francis gorączkowo wyciszył urządzenie, zerkając na księdza Williama. Przepraszająco pochylił głowę, po czym ukradkiem odczytał esemesa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin