Gwiezdne Wojny 17 - James Luceno - Zmierzch Jedi.doc

(3120 KB) Pobierz
AGENCI CHAOSU II

AGENCI CHAOSU II

ZMIERZCH JEDI JAMES LUCENO

Dla Carmen, Carlosa i Dmitra - 13 lat później

 

 

ROZDZIAŁ

1

Na planecie Gyndine wstawał świt, choć mogło to nie być oczywiste dla kogoś znajdującego się na jej powierzchni. Wstające słońce było ledwie widoczne; wyglądało jak wyblakła tarcza, przesłonięta ciężkimi kłębami dymu buchającego z płonących lasów i budynków. Odgłosy bi­twy odbijały się grzmotem od otaczających wzgórz, a gorący wiatr za­miatał opustoszałą równinę. Mroczna ciemność, przecinana tylko oślepiającymi błyskami światła, zapanowała nad dniem.

Sztucznego światła dostarczali wojownicy i machiny wojenne; prze­mierzały spieczoną ziemię, przecinały wzburzone niebo, krążyły na or­bicie nad szaleństwem. Statki wrogów i sprzymierzeńców przebijały się poprzez ołowiane chmury, uparcie ścigając się wzajemnie i wzbogaca­jąc posępną muzykę walki o dźwięczne kontrapunkty. Na wschód od ogar­niętej wojną stolicy padające z nieba promienie energetyczne bezlitośnie wbijały się w powierzchnię. Rozpościerały się niczym włócznie jaskra­wego światła słonecznego lub zbierały w oślepiające kotary, zabarwia­jące horyzont na czerwono, jakby świt zamarł w bezruchu.

Pociski z gorącego kamienia, wystrzeliwane przez posuwające się wrogie kontyngenty, spadały deszczem na szczątki miasta, dziurawiąc ocalałe jeszcze wieże i przewracając wypatroszone przez ogień budyn­ki. Kęsy roztrzaskanego ferrobetonu i pokręcone kawały plastali spada­ły na usiane kraterami ulice i zawalone gruzem alejki. Kilku cywilów desperacko szukało schronienia, inni, sparaliżowani strachem, skupili się w grupki w poczerniałych od ognia, pustych dziurach, które niegdyś były wystawami sklepowymi i wejściami do budynków. W niektórych dzielnicach działa jonowe i ostatnie baterie turbolaserów odpowiadały

sinoniebieskim ogniem na zmasowany atak artylerii. Jednak tylko w oko­licach ambasady Nowej Republiki pociski wroga były skutecznie odbi­jane przez pospiesznie zaimprowizowane pole siłowe.

Wielotysięczny i wielorasowy tłum kłębił się niebezpiecznie blisko energetycznej ściany, tłoczył się wokół ogrodzenia i napierał, by jak naj­szybciej dostać się do środka. Na obrzeżach grupy kręciły się roboty, oszołomione, aż nadto świadome losu, który je czeka w opanowanym przez napastnika mieście.

Gdyby ogrodzenie z paralizatorami było jedyną przeszkodą dzielą­cą ogarnięty paniką tłum od bezpiecznej przystani, prawdopodobnie wszyscy wdarliby się już na teren ambasady. Jednak ogrodzenia pilno­wał dodatkowo szereg uzbrojonych po zęby żołnierzy Nowej Republiki, należało się też liczyć z samym polem siłowym. Parasol energii musiał­by wpierw zostać zdezaktywowany, aby można było bezpiecznie go prze­kroczyć, a to następowało tylko wtedy, gdy kolejny statek ewakuacyjny wznosił się w niebo na spotkanie z transporterami zakotwiczonymi w lo­kalnej przestrzeni.

Twarze barwy popiołu osłaniano szmacianymi maskami przed tru­jącym powietrzem. Czekający na ewakuację mieszkańcy Gyndine robili wszystko, żeby przeżyć. Obronnym gestem otaczali ramionami plecy przerażonych dzieci lub kurczowo przyciskali do piersi nędzne tłumoki, zawierające ich osobiste rzeczy. Błagali żołnierzy, próbowali nawet prze­kupstwa, obrzucali ich przekleństwami i groźbami. Strażnicy, którym nakazano milczenie, mieli ponure, ściągnięte twarze i nie rozdawali ani krzepiących spojrzeń, ani słów otuchy. Tylko ich oczy zadawały kłam pozornej nieczułości; strzelały wokół jak taurille lub błagalnie kierowa­ły się ku jedynej osobie, która mogłaby ulec pogróżkom i prośbom.

Leia Organa Solo pochwyciła właśnie jedno takie spojrzenie, rzuco­ne w jej stronę przez żołnierza ustawionego w pobliżu miejsca, które stało się bunkrem komunikacyjnym. W tej kobiecie z warstwą brudu na twarzy, z włosami ściągniętymi pod czapką z daszkiem, nikt z tłumu nie rozpoznałby niedawnej bohaterki Sojuszu Rebeliantów i głowy państwa. Po prostu niebieski jak niebo kombinezon bojowy z bufiastymi rękawa­mi, na których widniał emblemat SENKI - senackiej komisji do spraw uchodźców - sprawiał, że każdy widział w niej najlepszą szansę na ratu­nek, jedyną osobę, która mogła ich uwolnić. Nie mogła podejść do ogro­dzenia nawet na parę metrów, by zaraz nie zaczęły się ku niej wyciągać ręce z płaczącymi dziećmi, naszyjnikami modlitewnych paciorków czy pospiesznymi wiadomościami do ukochanych osób poza planetą.

Nie miała odwagi nikomu spojrzeć w oczy, by nie odczytano z jej twarzy nadziei czy śladów jej własnej rozpaczy. Aby utrzymać choć czę­ściowo równowagę ducha, czerpała otuchę z Mocy. Zbyt często jednak krążyła niespokojnie pomiędzy bunkrem a krawędzią tarczy, czekając na informację, że właśnie wylądował kolejny statek ewakuacyjny i cze­ka na pasażerów.

Krok w krok za nią chodził wiemy Olmakh, z którego wrodzone okrucieństwo czyniło raczej napastnika niż ochroniarza. Malutki Noghri przynajmniej wydawał się czuć wśród tego chaosu jak u siebie w domu, podczas gdy C-3PO, którego normalny blask przyćmiła sadza i popiół, był doprawdy przerażony. Zwłaszcza że ostatnio lęk robota protokolar­nego koncentrował się nie tyle na własnym bezpieczeństwie, ile na znacz­nie większym zagrożeniu, jakie Yuzzhanie stanowili dla całego mechanicznego życia, które zazwyczaj jako pierwsze padało ich ofiarą po podbiciu kolejnej planety.

Potężna eksplozja zakołysała permabetonową płytą pod stopami Leii i z serca miasta uniosła się wirująca kula pomarańczowego ognia. Gorą­cy wicher chłostał kropelkami rozpalonego deszczu, szarpał czapkę i kombinezon Leii. Mikroklimatyczne burze, wygenerowane przez wy­miany energetyczne i pożogę, przez całą noc przetaczały się przez rów­ninę. Grad mieszał się z popiołami unoszonymi ze zrujnowanej powierzchni Gyndine; chłostał twarze i odsłonięte części ciała, pokry­wając je bąblami jak deszcz kwasu. Nawet przez izolowane podeszwy wysokich do kolan butów Leia czuła nienormalne gorąco podłoża.

Kiedy usłyszała głośny, syczący dźwięk, okręciła się na pięcie i spoj­rzała na tarczę w samą porę, aby ujrzeć, jak unosi się w górę w falach zniekształceń.

- Statek odleciał - zameldował żołnierz z bunkra łącznościowego, przyciskając obiema rękami za duże słuchawki hełmofonu. - Dwa na­stępne już są w szybie.

Leia podniosła wzrok w mroczne niebo. Obły, obrysowany odbla­skiem świateł startowych statek uniósł się na repulsorach i wystrzelił w górę na kolumnie błękitnego światła, eskortowany przez tuzin X-skrzy-dłowców. Za nimi ruszyła, zaczajona do tej pory u stóp wzgórz, eskadra koralowych skoczków.

Leia odwróciła się do strażników strzegących ogrodzenia z parali­zatorami.

- Wpuścić następną grupę!

Ci, którzy stali na czele tłumu - ściśnięci ramię przy ramieniu, twarz przy twarzy - ludzie, Sullustanie, Bimmsowie i inni, przepychali się przez

bramę ambasady. Korzystając z opuszczonej tarczy, wystrzeliwane przez wroga pociski, do tej pory odbijane, teraz zasypywały budynek jak ogni­ste meteory. Jeden z nich uderzył we wschodnie skrzydło ambasady, zbu­dowanej jeszcze w czasach imperialnych, wzniecając pożar.

Leia popychała energicznie uchodźców w stronę wahadłowca cze­kającego w strefie lądowania.

- Szybciej! - wołała. - Szybciej!

- Włączamy tarcze - przekazał ten sam łącznościowiec z bunkra. -Wszyscy cofnąć się.

Leia zacisnęła zęby. Te chwile były najgorsze.

Żołnierze przy bramie zamknęli kordon i rozejrzeli się wokół w po­szukiwaniu wygaszaczy pola. W odpowiedzi tłum rzucił się do przo­du, buntując się przeciwko niesprawiedliwej - jego zdaniem -arbitralności rozkazu. Najbliżej stojące istoty, obawiając się, że przez jedną lub dwie osoby stracą szansę na ratunek, próbowały przepchnąć się lub prześliznąć pomiędzy żołnierzami, podczas gdy ci z tyłu pchali z całej siły, próbując posunąć się choć parę metrów. Leia wiedziała, że ich wysiłek jest daremny, ale tłum nie chciał się rozejść, mimo wszyst­ko wierząc, że siły Nowej Republiki zdołają utrzymać najeźdźców w ry­zach, dopóki ostatni cywil i ostatni niezdolny do walki nie opuści planety.

- Pani Leio - odezwał się C-3PO. Zbliżał się pospiesznie ze wznie­sionymi rękami i rozjarzonymi fotoreceptorami - Pole deflektorowe słab­nie! Jeśli szybko nie odlecimy, z cała pewnością zginiemy.

Jak wielu innych dzisiaj, pomyślała Leia.

- Odlecimy ostatnim statkiem - powiedziała - nie wcześniej. Do tej pory zrób coś użytecznego: spisuj nazwiska i gatunki.

C-3PO jeszcze wyżej podniósł ręce i podreptał w jej stronę. Nagle się zatrzymał.

- A co będzie z nami?

Leia westchnęła ze znużeniem. Sama też się nad tym zastanawiała. Bombardowanie rozpoczęło się dwa dni wcześniej, gdy flotylla yuzzhańska niespodziewanie pojawiła się w sąsiednim systemie Ci-carpous, startując z pozycji w przestrzeni Hurtów. Podjęto bezładną próbę ufortyfikowania stołecznego sektora, ale zarówno flota, jak i si­ły zadaniowe były zaangażowane w obronę głównych systemów w Ko­loniach i Jądrze. Nowa Republika niewiele mogła więc zaoferować odległym, mniej znanym światom, takim jak Gyndine, nawet pomimo własnej orbitalnej stoczni.

Z tej samej przyczyny nagły atak Yuzzhan wydawał się mieć nie­wiele sensu i logiki - jeśli nie liczyć rozsiewanego wokół zamiesza­nia. W obliczu niedawnego upadku kilku światów Środkowych Rubieży uznano Gyndine, położoną daleko od tamtych obszarów, za idealną stację tranzytową dla uchodźców. Wiele spośród istot sztur­mujących teraz ogrodzenie zostało tu przywiezionych z Ithory, Ob-roa-skai, Ord Mantell i innych opanowanych przez nieprzyjaciela planet. Nagle stało się jasne, że Yuzzhanie z równą ochotą ścigają uchodźców, jak poświęcaj ą ofiary lub masakruj ą roboty. Zdawało się, że atak na Gyndine jest tylko swoistą metodą udowodnienia, że tak samo łatwo przychodzi im zatruwanie światów, jak zdobywanie ich w obecnym kształcie.

Głos oficera łącznościowego szybko położył kres zadumie Leii.

- Pani ambasador, mamy odczyt z sondy polowej. Leia zawahała się, schyliła głowę i weszła do bunkra, gdzie grupka kobiet i mężczyzn zbiła się wokół pomniejszonego, zaćmionego siatką szumów hologramu. Potrzebowała dłuższej chwili, by zorientować się, co właściwie widzi. Jednak nawet wtedy nie mogła do końca pogodzić się z prawdą.

- Co, w imię...

- Ogniodmuchy - powiedział ktoś, jakby wyprzedzając jej zdumie­nie. - Powiadają, że Yuzzhanie zatrzymali się na Mimban, żeby te bestie mogły napełnić się gazem bagiennym.

Nogi Leii zadrżały tak, że musiała usiąść. Dopiero wtedy zasłoniła dłonią usta. Z porannej zorzy, jak zwiastun nowego, przerażającego świtu, wyłonił się legion olbrzymich, wydętych jak pęcherze stworzeń, stąpa­jących na sześciu krępych nogach. Każde miało wiązkę giętkich trąbek, rzygających strumieniami galaretowatego ognia.

- Metan i siarkowodór prawdopodobnie mieszają się z jakąś sub­stancją zawartą w ich wnętrznościach, by wytwarzać ten płynny ogień -zauważyła kobieta przy regulatorze holoprojektora, bardziej zaintrygo­wana, niż przerażona. -Wydychają również aerozole antylaserowe.

Jeszcze jeden przykład potworów wygenerowanych przez wroga z pomocą inżynierii genetycznej. Trzydziestometrowej wysokości Ogniodmuchy nie tyle wędrowały, co unosiły się nad ziemią, niczym luź­no uwiązane, lżejsze od powietrza balony, obracając w popiół wszystko i wszystkich na swej drodze.

Leia prawie czuła odór tej jatki.

- Czymkolwiek są, mają grube powłoki - zauważył łącznościowiec. - Nic słabszego od promienia turbolasera nie da im rady.

Oddziały gyndińskie, nie mogąc powstrzymać marszu śmierciono­śnych bąbli, zaczęły opuszczać okopane pozycje i całymi gromadami wracały do miasta. Pozostawiły za sobą uszkodzony sprzęt: czołgorobo-ty, poczerniałe od ognia machiny wojenne, nawet kilka przewróconych, bezgłowych maszyn kroczących AT-AT, które upadły na ziemię, nie­zdolne do utrzymania się na nogach.

- Wycofują się - ostro zauważyła Leia. - Kto dał rozkaz odwrotu? Zaledwie wypowiedziała te słowa, już ich pożałowała. Oficerowie, którzy do tej pory nawet jej się nie przyjrzeli, teraz niepewnie spoglądali po sobie. Czy może winić żołnierzy, że się wycofują, skoro cała Nowa Republika nie robi nic innego od początku inwazji: wycofuje się w kie­runku Jądra, jakby zagęszczenie w nim gwiezdnych systemów mogło zapewnić ochronę? Kto teraz potrafi powiedzieć, co jest słuszne, a co hańbiące?

Leia bez słowa opuściła bunkier. W wejściu natknęła się na wstrzą­śniętego C-3PO.

- Pani Leio, dotarły do mnie przerażające wieści! Leia ledwie go słyszała. Przez te kilka chwil, które spędziła w bun­krze, bitwa dotarła już do przedmieść stolicy. Tłum był jeszcze bardziej niespokojny i rozkołysany niż do tej pory; napierał coraz mocniej. Leii wydawało się, że przez wyrwę w zabudowie widzi podskakujące kształ­ty yuzzhańskiego ogniodmucha.

- Podobno obywatele Gyndine uznali, że umyślnie dyskryminuje pani osoby, które niegdyś podzielały przekonania imperialne.

Leia otwarła ze zdziwienia usta, jej brązowe oczy zabłysły gnie­wem.

- To absurd. Czy im się wydaje, że potrafię na oko odróżnić byłego zwolennika Imperatora? Nawet zresztą gdybym umiała... C-3PO konspiracyjnie zniżył głos:

- Tak się składa, że to oskarżenie ma pewne potwierdzenie staty­styczne, pani. Z pięciu tysięcy osób, ewakuowanych do tej pory, prze­ważający procent stanowią mieszkańcy światów, których wcześniejsza lojalność wobec Sojuszu Rebeliantów jest niezaprzeczalna. Jednak je­stem przekonany, że to zjawisko spowodowane jest niczym innym, jak tylko...

Wyjaśnienia C-3PO utonęły w ogłuszającej eksplozji. Wyładowa­nia elektryczne zatańczyły dziko po krawędziach kopuły i tarcza znikła. Jednocześnie czujniki wzdłuż ogrodzenia zamigotały i zgasły. Po tłumie przebiegło przerażone westchnienie.

- Trafili w generator pola -jęknął C-3PO. - Jesteśmy zgubieni!

Tłum ruszył naprzód i żołnierze zacieśnili szeregi. Rozległ się przej­mujący pisk włączanej broni.

C-3PO zaczął cofać się w stronę bramy ambasady.

-Zgniotą nas!

Olmakh z profesjonalną, ale groźną zwinnością przesunął się tak, by znaleźć się u boku Leii. Miała właśnie polecić mu, żeby się nie wtrą­cał, kiedy jeden z żołnierzy spanikował i wystrzelił z broni sonicznej wprost w otaczający go tłum, powalając kilka tuzinów uchodźców. Reszta w panice rozpierzchła się we wszystkich kierunkach.

Leia bez namysłu podbiegła do żołnierza i wyjęła mu broń z bez­władnych dłoni.

- Mamy ratować tych ludzi, a nie ranić!

Odrzuciła broń i otarła dłonią czoło, niechcący zsuwając czapkę. Długie włosy rozsypały się jej na ramiona. Przeciskając się w kierunku bunkra, chwyciła pierwszy komunikator, jaki nawinął się jej pod rękę, i zażądała widzenia z komendantem sił zadaniowych.

- Ambasador Organa Solo, tu komandor Hanka - odezwał się zwięźle głęboki bas.

- Potrzebujemy wszystkich możliwych statków, komandorze... na­tychmiast. Siły Yuzzhan Vong wkroczyły do miasta. Hanka odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

- Przykro mi, pani ambasador, ale tu też mamy pełne ręce roboty. Kolejne trzy statki wojenne wroga wyszły z nadprzestrzeni po drugiej stronie księżyca. Muszą pani wystarczyć te statki, które są na powierzchni. Proszę się ładować i uciekać. I radzę pani zabrać się jednym z nich.

Leia kciukiem wyłączyła komunikator i z rozpaczą spojrzała na tłum.

Jak mam wybierać? - myślała gorączkowo. Jak?

Burza meteorów z koralu yorik zasypała ambasadę i otaczające bu­dynki. Podpalały wszystko, czego dotknęły. Piekielny żar spowodował eksplozję zbiorników paliwa w pobliżu strefy lądowania, które rozrzu­ciły szeroko odłamki powłok. Prawa strona twarzy Leii nagle zapłonęła bólem, bo coś przeorało jej policzek. Instynktownie podniosła dłoń, do­tykając rany czubkami palców; stwierdziła, że rozżarzony do białości odłamek momentalnie przyżegł ranę.

- Pani Leio, pani jest ranna - zawołał C-3PO, ale odprawiła go ru­chem ręki, zanim zdążył jej dotknąć. Kątem oka spostrzegła, że dwaj żołnierze wloką w jej kierunku muskularnego, żylastego mężczyznę. Twarz więźnia pod miękkim beretem była spuchnięta i posiniaczona.

- Co znowu? - zapytała.

- Podżegacz - odparł niższy z żołnierzy. - Usłyszeliśmy, jak opo­wiada w tłumie, że wybieramy samych lojalnych wobec Republiki. Że wszyscy, którzy mają jakąkolwiek imperialną przeszłość, mogą go co najwyżej pocałować w...

- Rozumiem, sierżancie - przerwała mu Leia. Przez chwilę przyglą­dała się więźniowi, zastanawiając się, co właściwie popchnęło go do rozpowiadania takich kłamstw. Już miała otworzyć usta, żeby przemó­wić, gdy zaalarmowało j ą ciche pociąganie nosem. Olmakh.

Podeszła bliżej i uważnie spojrzała podżegaczowi w oczy. Uniosła w górę palec wskazujący prawej ręki. Olmakh wydał z siebie niskie wark­nięcie. Więzień zrozumiał intencję Leii i cofnął się, co spowodowało tylko wzmocnienie uchwytu przez trzymających go żołnierzy. Oczy Leii zwęziły się, gdy stwierdziła, że się nie myli. Wcisnęła palec wprost w twarz mężczyzny, w miejsce, gdzie prawe nozdrze zawija się w policzek.

Ku osłupieniu żołnierzy ciało mężczyzny zaczęło się otwierać i jak­by zwijać; w miejsce jego twarzy pojawiła się inna, pełna dumy i bólu, ozdobiona jaskrawymi wzorami i zawijasami. Podobna do ludzkiej twa­rzy maska, która ustąpiła pod dotknięciem Leii, znikła na piersi męż­czyzny, pod luźną bluzą. Widać było przez ubranie, jak zsuwa się coraz niżej, by wreszcie wypłynąć z mankietów jego spodni jak blady syrop i uformować kałużę na podłodze.

Żołnierze odskoczyli z przerażeniem, a sierżant wyciągnął miotacz i wystrzelił kilkakrotnie w stronę żywej kałuży. Uwolniony z uchwytu Yuzzhanin także cofnął się o krok i rozdarł bluzę na piersi, odsłaniając kamizelkę, równie żywą, jak przed chwilą maska ooglith. Z utkwionym w Leii spojrzeniem bezrzęsych oczu uniósł głowę i wydał z siebie mro­żący krew w żyłach okrzyk wojenny.

- Do-ro'ik vong pratte! Śmierć naszym wrogom!

- Na ziemię! Padnij! - wrzasnęła Leia do zgromadzonych. Olmahk pociągnął ją na ziemię, zanim jeszcze pierwsze chrząszcze udarowe wyrwały się z piersi Yuzzhanina. Dźwięk przypominał nieco strzelanie korków z butelek wina musującego, ale te pogodne dźwięki były punktowane okrzykami bólu żołnierzy i cywilów, którzy nie usły­szeli lub zlekceważyli rozkaz Leii. W promieniu dziesięciu metrów wszystkie żywe istoty padały jak drzewa od wichury.

Leia poczuła, że Olmakh podnosi się z niej. Zanim uniosła głowę, Noghri zdążył już zębami rozerwać krtań Yuzzhanina. Wokół niej na ziemi leżeli ranni, krzycząc i zwijając się z bólu. Inni zataczali się i przy­ciskali dłonie do rozdartych brzuchów, wielokrotnie złamanych kończyn, zmiażdżonych żeber i zmasakrowanych twarzy.

- Zabierzcie ich do stacji opatrunkowej! - poleciła Leia. Pociski z koralu yorik bombardowały nadal ambasadę i strefę lądo­wania, gdzie grupka złożona z tuzina żołnierzy nadzorowała lądowanie ostatniego statku ewakuacyjnego.

Tłum już dawno przebił się przez bramę, ale pałki paraliżujące i broń soniczna powstrzymywały większość przed dotarciem do statku. Leia chwiejnym krokiem ruszyła także w tym kierunku. Olmakh deptał jej po piętach. Zauważyła po drodze C-3PO, którego płyta piersiowa, tuż nad okrągłym sprzęgłem zasilania i doładowania, była mocno wygięta, pew­nie atakiem jednego z chrząszczy.

- Wszystko w porządku? - zapytała. Gdyby mógł, pewnie by zamrugał.

- Dzięki twórcy, że nie mam serca!

Cała trójka kierowała się w stronę statku, gdy nagle w pole ich widze­nia wkuśtykał antyczny AT-ST, z jednej strony poczerniały od sadzy i ocie­kający płynem hydraulicznym, z oderwanym miotaczem granatów. Lekka opancerzona skrzynia wspierała się na dwóch zginających się do tyłu nogach. Terenowy transporter zwiadowczy zatrzymał się ze zgrzytem i brzękiem, po czym runął „podbródkiem" do przodu na permabetonową płytę lądowiska. Tylny właz otworzył się niemal natychmiast i uwolnił chmurę czarnego dymu. W ślad za nią z włazu wypełznął młody mężczy­zna, kaszlący, ale poza tym bez widocznych obrażeń.

- Wurth Skidder - oznajmiła Leia, krzyżując ręce na piersi. - Po­winnam cię była rozpoznać po takim wejściu.

Jasnowłosy młodzieniec o ostrych rysach poderwał się na nogi i od­rzucił dymiącą szatę Jedi.

- Yuzzhanie przełamali nasze linie obrony, pani ambasador. Walka przegrana - uśmiechnął się, o dziwo, radośnie. - Chciałem, żeby pani wiedziała o tym pierwsza.

Leia wiedziała od Luke'a, że Skidder jest na Gyndine, ale teraz zo­baczyła go po raz pierwszy. Miała już z nim kłopoty osiem miesięcy temu, podczas kryzysu rhomamooliańskiego, kiedy załatwił kilka gwiezd­nych osariańskich myśliwców pilotowanych przez Rodian, żeby tylko przeszkodzić jej ówczesnej misji dyplomatycznej. Wtedy uznała, że jest nierozsądny, bezczelny i zadufany w sobie, ale Luke twierdził, że bitwa na Ithorze i odniesione tam rany zmieniły Skiddera na lepsze. Bez wąt­pienia dlatego, że marzył tylko o tym, aby jego miecz świetlny był stale w robocie.

- Trochę za późno na te nowiny, Wurth - oznajmiła. - Ale zdążyłeś akurat na ostatni lot.

Skinieniem głowy wskazała mu strefę lądowania. - Brat nigdy by mi nie wybaczył, gdybym nie odwiozła cię bezpiecznie na Coruscant.

Skidder wykonał skomplikowany, dworski ukłon i wyciągnął do niej rękę.

- Jedi za wszelką cenę unika sprzeczek - powiedział. Przez chwilę wytrzymał jej wzrok. - Kodeks Jedi milczy wprawdzie o konieczności wykonywania rozkazów cywilów, ale usłucham cię, z szacunku dla two­jego dostojnego brata.

- Świetnie - odparła sarkastycznie. - Postaraj się tylko na pewno dostać na pokład.

Ktoś klepnął ją w ramię. Obejrzała się.

- Pani ambasador, trzymamy miejsca dla pani, pani ochroniarza i ro­bota - zaraportował oficer. - Ale musi pani już iść. Poseł Nowej Repu­bliki jest już na pokładzie i otrzymaliśmy rozkaz odlotu.

Skinęła głową na znak, że zrozumiała, ale odwróciła się w kierunku Skiddera. Zobaczyła, jak biegnie w stronę bramy ambasady.

- Skidder! - krzyknęła, przykładając dłonie do ust jak tubę. Zatrzymał się, odwrócił w jej stronę i wykonał ręką gest, który choć raz przypominał prawdziwy wyraz szacunku.

- Mam jeszcze jedną małą sprawę do załatwienia! - odkrzyknął. Leia gniewnie zmarszczyła brwi i znów odwróciła się do oficera.

Patrzyła to na niego, to na rosnący tłum, który już zgromadził się u stóp

rampy wejściowej do statku.

- Statek na pewno pomieści jeszcze kilka osób. Usta oficera zacisnęły się w wąską kreskę.

- Mamy już komplet, pani ambasador. - Podążył za jej wzrokiem, ogarnął spojrzeniem tłum i odetchnął głęboko. - Ale prawdopodobnie wciśniemy jeszcze ze cztery osoby.

Leia z wdzięcznością dotknęła jego ramienia i oboje poszli w kie­runku rampy. Za barykadą żołnierzy, na samym przedzie kolejki uchodź­ców, stała grupka ogoniastych istot o podobnych do kolców włosach

i aksamitnym futerku, ubranych w barwne, choć wytarte kurtki i saron-gowe spódnice.

Rynowie, zdumiała się Leia. Gatunek, do którego należał nowy przy­jaciel Hana, Droma.

- Czworo - przypomniał oficer i Leia szybko policzyła Rynów. -Część będzie musiała zostać.

Sześcioro, ściśle mówiąc. I tak czwórka Rynów to lepsze niż nic. Wcisnęła się pomiędzy dwóch barczystych żołnierzy przy samej rampie i skinęła na istoty w kolejce.

- Was czworo - powiedziała, pokazując palcem każdego po kolei. -Szybko!

Rozległy się okrzyki ulgi i radości. Wybrana czwórka odwróciła się, żeby wymienić uściski z tymi, którzy zostaną. Ktoś z tyłu podał jednej z samic ciepło owinięte dziecko.

- Melismo, jeśli odnajdziesz Dromę, powiedz mu, że tu jesteśmy -powiedział ktoś.

Leia poderwała się i rozejrzała wokoło, szukając osoby, która wy­powiedziała to imię, ale nie miała czasu rozglądać się wśród Rynów. Żołnierze właśnie zaczęli cofać się w górę rampy i zgarnęli Leię ze sobą.

- Czekajcie! - zawołała, zatrzymując się nagle, by nie popchnęli jej dalej. - Skidder. Gdzie jest Skidder? Może już wsiadł?

Wychyliła się do przodu, żeby spojrzeć na drugą stronę zrujnowa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin