Harry Harrison - Brion Brandd 01 - Planeta Przekletych.doc

(823 KB) Pobierz
Harry Harrison Planeta przeklętych

Harry Harrison        Planeta przeklętych

 

 

     . 1 .      

 

 

 

   Pot spływał strużkami po ciele Briona, wsiąkając w ciasną przepaskę biodrową, która była jego jedynym odzieniem. Lekki floret, który trzymał w ręku, ciążył jak sztaba ołowiu obolałym, zmęczonym po miesiącu nieustannych wysiłków mięśniom, ale nie miało to żadnego znaczenia. Rana na piersi, wciąż brocząca krwią, ból przemęczonych oczu - nawet otaczające go wysokie trybuny stadionu z tysiącami widzów - były drobiazgami niewartymi uwagi. W całym wszechświecie istniało tylko jedno: zakończona kulką, błyszcząca stalowa klinga migocząca mu przed oczami, wiążąca ostrze jego własnej broni. Czuł każde jej drgnienie i każdy ruch, wiedział, kiedy się poruszy, i przeciwstawiał jej swoje własne ruchy. Ilekroć atakował, ona zawsze była we właściwym miejscu, by odparować cios.

 

   Nagły ruch. Zareagował - lecz jego ostrze trafiło w pustkę. Moment paniki i poczuł ostre ukłucie wysoko na piersi.

 

   - Punkt! - ryknęły miliony oczekujących głośników, a aplauz widowni odpowiedział im potężnym echem.

 

   - Jedna minuta - rzekł głos i rozległ się terkot zegara.

 

   Brion pieczołowicie wypracował tę reakcję. Minuta to niewiele czasu, a jego ciało potrzebowało każdego ułamka sekundy. Terkot brzęczyka wprawił jego mięśnie w stan całkowitego bezwładu. Tylko serce i płuca pracowały w silnym, miarowym rytmie. Zamknął oczy i tylko podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że sekundanci złapali go w chwili, gdy padał, i zanieśli na ławkę. Gdy masowali jego bezwładne ciało i czyścili ranę, koncentrował się intensywnie. Był już w transie, bliski całkowitej utraty świadomości, gdy nagle wróciło natarczywe wspomnienie z poprzedniej nocy i znowu zaprzątnęło mu myśli.

 

   To co się wydarzyło, było naprawdę niezwykłe. Zawodnicy biorący udział w Twenties potrzebowali nie zakłóconego niczym wypoczynku, dlatego też noce w dormitoriach były ciche i spokojne jak śmierć. Oczywiście, podczas pierwszych kilku dni ta zasada nie była przestrzegana zbyt ściśle - sami zawodnicy byli za bardzo spięci i podekscytowani, by szybko udawać się na spoczynek. Jednak gdy stawka zaczęła rosnąć i eliminacje przerzedziły ich szeregi, po zmroku zapadała głucha cisza, a cóż dopiero tej ostatniej nocy, kiedy zajęte były już tylko dwa małe pokoiki - tysiące innych stały otworem, ziejąc pustką.

 

   Gniewne głosy wyrwały Briona z głębokiego, wywołanego zmęczeniem snu. Słowa były wypowiadane szeptem, ale słyszał je wyraźnie - dwa głosy tuż za cienkimi, metalowymi drzwiami. Ktoś wymówił jego nazwisko.

 

   - ...Brion Brandd. Jasne, że nie. Ktokolwiek powiedział ci, że możesz, popełnił błąd, i będą z tego kłopoty...

 

   - Nie bądź idiotą! - uciął szorstko drugi głos, wyraźnie nawykły do wydawania rozkazów. - Przyszedłem tu, ponieważ sprawa jest niezwykłej wagi i muszę się widzieć z Branddem. Zejdź mi z drogi!

 

   - Twenties...

 

   - Ni cholery nie obchodzą mnie wasze zawody, burzliwe oklaski i treningi. Nie byłoby mnie tutaj, gdybym nie miał ważnej sprawy!

 

   Ten drugi - z pewnością jeden ze strażników - nie odezwał się, ale zapewne wyciągnął broń, bo intruz powiedział pospiesznie:

 

   - Schowaj to. Jesteś głupcem!

 

   - Wynocha! - padła warkliwa odpowiedź. Później zapadła cisza i zdziwiony Brion znów zasnął.

 

   - Dziesięć sekund.

 

   Głos uciął wspomnienia i Brion pozwolił, by wróciła mu świadomość. Z niezadowoleniem zdał sobie sprawę z tego, że jest zupełnie wyczerpany. Miesiąc nieustannych zmagań fizycznych i psychicznych wyraźnie dawał mu się we znaki. Trudno mu będzie utrzymać się na nogach, a jeszcze trudniej zebrać siły, żeby walczyć dalej i zdobyć punkt.

 

   - Jak stoimy? - spytał sekundanta, który miętosił jego obolałe mięśnie.

 

   - Cztery-cztery. Żeby wygrać, potrzebujesz tylko jednego punktu.

 

   - Jemu też tylko tyle trzeba - mruknął, otwierając oczy, by spojrzeć na żylastego olbrzyma na drugim końcu długiej maty. Nikt, kto doszedł do finału Zawodów, nie mógł być słabym przeciwnikiem, ale ten, Irlog, był wyjątkowym okazem: rudowłosy wielkolud, najwidoczniej posiadający niespożyty zapas sił. A teraz już tylko to się liczyło. W ostatniej rundzie szermierczego spotkania nie będzie wiele finezji. Tylko sztych i zastawa, i zwycięstwo dla silniejszego.

 

   Brion ponownie zamknął oczy i zrozumiał, że nadeszła chwila, której cały czas miał nadzieję uniknąć.

 

   Każdy zawodnik biorący udział w Twenties miał własne, wypracowane sztuczki. Brion też miał parę takich, dotychczas skutecznych. Mimo że był przeciętnym szachistą, dzięki niezwykle nieortodoksyjnej grze osiągał szybkie zwycięstwa w turnieju szachowym. To nie był przypadek, lecz rezultat wielu lat pracy. Miał stałą umowę z handlarzami z innych planet, którzy dostarczali mu stare książki o szachach: im starsze, tym lepsze. Nauczył się na pamięć tysięcy otwarć i partii. To było dozwolone. Dozwolone było wszystko, co nie wiązało się z używaniem narkotyków lub maszyn. Autohipnoza była akceptowanym narzędziem.

 

   Brion stracił przeszło dwa lata, zanim nauczył się wykorzystywać zasoby siły histerii. Mimo iż podręczniki traktowały to zjawisko jako zupełnie zwyczajne, okazało się ono trudne do wywołania. Wydawało się, że jest bezpośrednio związane ze śmiertelnym szokiem, tak jakby oba te zjawiska byty nierozerwalnie ze sobą połączone. Berserkerowie i juramentados walczyli i zabijali mimo tuzinów odniesionych ran, z których każda powinna być śmiertelna. Ludzie z kulą w sercu lub mózgu nadal walczyli, choć byli już w stanie śmierci klinicznej. Jednak był inny rodzaj siły, którą można było łatwo wykorzystać w każdym głębokim transie - hipnotyczne odrętwienie, siła umożliwiająca człowiekowi utrzymywanie w poziomie wyprężonego ciała, podpartego tylko piętami i głową. Przytomny człowiek nie jest w stanie tego dokonać. Opierając się na tej przesłance, Brion rozwinął technikę autohipnozy, która pozwalała mu wykorzystywać ten rezerwuar nieznanej mocy - źródło "drugiego oddechu", siły przetrwania, stanowiącej często różnicę między życiem a śmiercią.

 

   Jednak siła ta mogła też zabić: doprowadzając do całkowitego wyczerpania ciała, tak że nie mogło wrócić do normy, szczególnie jeśli posłużono się nią przy takim stanie osłabienia, w jakim znajdował się teraz Brion. Ale to nie miało znaczenia. Niejeden zawodnik umarł w trakcie Zawodów, lecz śmierć w ostatniej rundzie finałowego pojedynku wydawała się pod pewnymi względami lepsza od porażki.

 

   Głęboko oddychając, Brion wymówił cicho formuły wyzwalające proces autohipnozy. Zmęczenie opadło z niego nagle, tak samo jak wrażenie gorąca, zimna czy bólu. Czuł, słyszał, a kiedy otworzył oczy, również widział wszystko - z przejmującą wyrazistością.

 

   W każdej następnej sekundzie siła ta będzie czerpała moc z podstawowych zasobów jego energii życiowej, wysączając ją z jego ciała. Kiedy zabrzęczał zegar, wyrwał floret z dłoni oniemiałego sekundanta i skoczył naprzód. Irlog ledwie zdążył chwycić swoją broń i odparować pierwsze pchnięcie. Atak był tak gwałtowny, że gardy floretów zetknęły się, a ciała przeciwników zderzyły ze sobą. Irlog zdawał się być zaskoczony tym wściekłym natarciem, lecz zaraz uśmiechnął się. Wiedząc, jak obaj byli bliscy wyczerpania, był pewien, że Brion wykrzesał z siebie resztki sił. To już koniec z Brionem.

 

   Odskoczyli od siebie i Irlog przeszedł do szczelnej obrony. Nawet nie próbował atakować, po prostu pozwalał, by przeciwnik wyczerpał się w bezskutecznych akcjach. Gdy w końcu pojął , swój błąd, przeraził się. Brion wcale nie słabł, przeciwnie, w miarę upływu czasu nacierał coraz energiczniej. Irloga ogarnęła rozpacz. Brion wyczuł ją i wiedział już, że piąty punkt należy do niego.

 

   Pchnięcie - pchnięcie - i za każdym razem broń rudowłosego olbrzyma coraz wolniej wracała na pozycję. Sztych pod gardę. Uderzenie kulki o ciało... i łuk stali między dłonią Briona a piersią Irloga - tuż nad jego sercem.

 

    Fale dźwięków - braw i okrzyków - leniwie omywały odizolowany umysł Briona, który tylko niejasno uświadamiał sobie ich istnienie. Irlog upuścił floret i próbował uścisnąć jego rękę, lecz pod nim nagle ugięły się nogi. Objęło go czyjeś ramię, podtrzymując go i prowadząc ku biegnącym sekundantom, ale on, wstrzymawszy ich gestem ręki, poszedł powoli o własnych siłach.

 

   Tylko że coś było nie tak i zdawało mu się, że idzie przez ciepły klej. I to idzie na kolanach. Nie, nie idzie - spada. Nareszcie. Mógł dać sobie spokój i upaść.

 

 

następny                 

 

             

             

 

             

             

 

             

 

Harry Harrison        Planeta przeklętych

 

 

     . 2 .      

 

 

 

   Ihjel dał lekarzom jeden dzień, zanim przyszedł do szpitala. Brion wyżył, chociaż poprzedniej nocy nie było to jeszcze pewne. Teraz, dwa dni później, kryzys minął, i to było wszystko, czego Ihjel chciał się na początek dowiedzieć. Używając pogróżek i łokci, przedarł się pod pokój nowego Zwycięzcy, napotykając pierwszy poważniejszy opór przy drzwiach.

 

   - Jesteś tu bezprawnie, Zwycięzco Ihjelu - rzekł lekarz. A jeśli dalej będziesz się pchał tu, gdzie cię nie proszą, to nie zważając na twoją pozycję, będę musiał rozwalić ci łeb.

 

   Ihjel właśnie zaczął szczegółowo wyjaśniać lekarzowi, jak nikłe ma on szansę, aby tego dokonać, gdy przerwał im Brion. Rozpoznał nowo przybyłego po głosie - to był ten, który chciał go odwiedzić w koszarach.

 

   - Pozwól mu wejść, doktorze Caulry - rzekł. - Chcę poznać człowieka, który uważa, że jest coś ważniejszego od Twenties.

 

   Ihjel zręcznie wyminął zdezorientowanego lekarza i zamknął mu drzwi przed nosem. Spojrzał na leżącego w łóżku Zwycięzcę. Do obu rąk Briona podłączone były kroplówki. Jego oczy były głęboko wpadnięte i podkrążone, a ich gałki mocno przekrwione. Cicha walka, jaką stoczył ze śmiercią, wycisnęła na jego twarzy swoje piętno. Jego kwadratowa, wystająca szczęka wydawała się pozbawiona ciała, tak samo jak długi nos i sterczące kości policzkowe, niczym drogowskazy wznoszące się pośród wiotkiej szarości skóry. Tylko zjeżona szczotka krótko przyciętych włosów pozostała nie zmieniona. Brion wyglądał jak po długotrwałej i wyniszczającej chorobie.

 

   - Wyglądasz okropnie - rzekł Ihjel. - Jednak gratuluję zwycięstwa.

 

   - Sam też nie wyglądasz zbyt dobrze... jak na Zwycięzcę odciął się Brion. Wyczerpanie oraz nagły przypływ małostkowego gniewu na tego nieznajomego człowieka sprawiły, że wyrwały mu się te obraźliwe słowa. Ihjel zignorował je.

 

   Były jednak prawdziwe: Zwycięzca Ihjel nie bardzo wyglądał na Zwycięzcę, a nawet na Anvharczyka. Wzrost i budowę miał jak należy, ale jego mięśnie były okryte grubymi pokładami tłuszczu - miękkiej tkanki zwisającej fałdami z kończyn i tworzącej workowate zgrubienia na karku i pod oczami. Na Anvharze nie było grubasów i wydawało się nieprawdopodobne, by taki tłuścioch mógł kiedykolwiek zostać Zwycięzcą. Jeżeli nawet pod tym tłuszczem były jakieś mięśnie, to były bardzo dobrze ukryte. Tylko jego oczy zdawały się nadal posiadać siłę, która niegdyś pozwoliła mu pokonać wszystkich mężczyzn na planecie i wygrać doroczne zawody. Brion spuścił wzrok pod ich palącym spojrzeniem, żałując teraz, że bez powodu obraził tego człowieka. Był jednak zbyt słaby, by trudzić się przepraszaniem.

 

   Ihjelowi wcale na tym nie zależało. Brion spojrzał na niego jeszcze raz i odniósł wrażenie, że tamten ma mu do powiedzenia coś ważnego, coś, przy czym on sam, jego obelgi, a nawet Zawody, są równie mało istotne co pyłki kurzu w powietrzu. Wiedział jednocześnie, że to tylko majaczenia jego chorego umysłu, i próbował otrząsnąć się z tego wrażenia. Spoglądali w milczeniu na siebie.

 

   Drzwi za Ihjelem otworzyły się bezszelestnie i gość obrócił się błyskawicznie, z szybkością możliwą tylko u anvharskiego atlety. Dr Caulry właśnie wchodził do środka. Tuż za nim szli dwaj rośli mężczyźni w uniformach. Ihjel naparł na nich całym ciałem, a szybkość jego ruchów i ogromna masa odrzuciły ich z powrotem - kłębowisko bezładnie machających rąk i nóg. Zatrzasnął im drzwi przed nosem i zamknął je na klucz.

 

   - Muszę z tobą porozmawiać - powiedział, znowu odwracając się do Briona. - W cztery oczy - dodał, po czym nachylił się i jednym ruchem zerwał sznur komunikatora.

 

   - Wynoś się - powiedział Brion. - Gdybym tylko mógł... - No, ale nie możesz, więc musisz tu leżeć i słuchać. Sądzę, że mamy jakieś pięć minut, zanim zdecydują się wyłamać drzwi, i nie chcę tracić ani chwili. Czy polecisz ze mną na inną planetę? Jest zadanie, które musi być wykonane. To moja robota, ale będzie mi potrzebna pomoc. Jesteś jedynym, który może mi jej udzielić. Teraz mi odmów - dodał, widząc, że Brion chce odpowiedzieć.

 

   - Oczywiście, że odmawiam - rzekł Brion, czując się nieco głupio i lekko rozzłoszczony, że tamten wkłada mu słowa w usta. - Moją planetą jest Anvhar. Dlaczego miałbym ją opuszczać? Moje miejsce jest tu i moja praca również. Mógłbym też dodać, że właśnie zwyciężyłem w Twenties. Moim obowiązkiem jest zostać tutaj.

 

   - Nonsens. Ja też jestem Zwycięzcą, a opuściłem Anvhar. Prawdziwym powodem jest to, że chciałbyś się trochę nacieszyć powszechnym zachwytem, na który tak ciężko pracowałeś. Poza Anvharem nikt nawet nie wie, kim jest Zwycięzca, nie mówiąc już o szanowaniu go. Będziesz tam musiał stawić czoła całej Galaktyce i nie winię cię za to, że jesteś trochę przestraszony. Ktoś głośno załomotał w drzwi.

 

   - Nie mam siły się złościć - powiedział chrapliwie Brion. - I nie mogę się zmusić do podziwiania twoich idei, skoro pozwalają ci obrażać człowieka zbyt chorego, by mógł się bronić.

 

   - Przepraszam - powiedział Ihjel bez śladu skruchy czy współczucia w głosie. - Jednak chodzi o sprawy znacznie ważniejsze niż twoje zranione uczucia. Teraz nie mamy zbyt wiele czasu, więc chcę się tylko podzielić z tobą pewną myślą.

 

   - Myślą, która skłoni mnie, abym poleciał z tobą do innych światów? Wiele oczekujesz.

 

   - Nie, sama myśl cię nie przekona, ale stanie się tak, kiedy ją sobie przetrawisz. Jeżeli naprawdę ją rozważysz, to stwierdzisz, że pozbyłeś się wielu złudzeń. Tak jak wszyscy na Anvharze, jesteś naukowym humanistą o przekonaniach opartych na wierze w Zawody. Akceptujesz szacowne instytucje, nie poświęcając im nawet chwili refleksji. Wy wszyscy tu nie wracacie choćby jedną myślą w przeszłość, ku tym bezimiennym miliardom, które wiodły nędzny żywot, nim ludzkość powoli osiągnęła taki przyzwoity poziom życia, jaki macie dziś. Czy kiedykolwiek myślisz o wszystkich tych ludziach, którzy cierpieli i umierali w nędzy i ciemnocie, nim cywilizacja dźwignęła się na kolejny stopień rozwoju?

 

   - Jasne, że o nich nie myślę - odparł Brion. - Dlaczego miałbym to robić? Nie mogę zmienić przeszłości.

 

   - Ale możesz zmienić przyszłość! - odparował Ihjel. Jesteś coś winien cierpiącym przodkom, którzy umieścili cię tu, gdzie się dziś znajdujesz. Jeżeli naukowy humanizm jest dla ciebie czymś więcej niż pustym hasłem, to musisz posiadać jakieś poczucie obowiązku. Czy nie chcesz spróbować spłacić odrobiny tego długu pomagając innym, którzy dziś są równie zacofani i dręczeni plagami jak niegdyś nasz prapradziad troglodyta?

 

   Łomotanie do drzwi stało się głośniejsze, co połączone z wywołanym lekarstwami dzwonieniem w uszach, utrudniało Brionowi myślenie.

 

   - W ogólnych zarysach, oczywiście, zgadzam się z tym zaczął niepewnie. - Jednak wiem, że niczego nie zdziałam, jeżeli nie będę emocjonalnie zaangażowany. Logiczne decyzje, jeżeli nie towarzyszy im osobiste przekonanie, rodzą działania nieskuteczne.

 

   - Zatem dotarliśmy do sedna sprawy - rzekł łagodnie Ihjel. Plecami opierał się o drzwi, amortyzując uderzenia jakiegoś ciężkiego przedmiotu, którym posługiwali się szturmujący. - Pukają, a więc niebawem będę musiał iść. Nie mam czasu na szczegóły, jednak ręczę ci słowem Zwycięzcy, że jest coś, co możesz zrobić. Tylko ty. Jeśli mi pomożesz, możemy uratować siedem milionów ludzkich istnień. Uwierz mi.

 

   Zamek pękł i drzwi zaczęły się otwierać. Ihjel dopchnął je z powrotem na jeszcze jedną chwilę.

 

   - Oto idea, którą chcę ci dać pod rozwagę. Dlaczego w całej Galaktyce pełnej walczących ze sobą, nienawidzących się, zacofanych planet tylko mieszkańcy Anvharu mieliby być jedynymi, którzy opierają swoją egzystencję na skomplikowanej serii sportowych rozgrywek?

 

 

następny                 

 

             

             

 

             

             

 

             

 

Harry Harrison        Planeta przeklętych

 

 

     . 3 .      

 

 

 

   Teraz nie było już możliwości, aby utrzymać drzwi, zresztą Ihjeł nawet nie próbował. Odsunął się na bok i do pokoju wtoczyli się dwaj mężczyźni. Wyminął ich bez słowa i wyszedł.

 

   - Co się stało? Co on zrobił? - pytał lekarz, wpadając przez rozbite drzwi.

 

   Obrzucił spojrzeniem zestaw urządzeń monitorujących stojących u stóp łóżka Briona. Oddech, temperatura, praca serca i ciśnienie krwi - wszystko było w normie. Pacjent leżał spokojnie. Nie odpowiadał.

 

   Brion miał o czym myśleć przez resztę dnia. Przychodziło mu to z trudem. Zmęczenie, środki uspokajające i lekarstwa sprawiły, że zatracał poczucie rzeczywistości. Natrętnie powracające myśli tłukły mu się w obolałej głowie. Co Ihjel chciał przez to powiedzieć? Co to za nonsens o Anvharze? Anvhar był taki, ponieważ... no, po prostu taki był. To przyszło samo z siebie. A może nie?

 

   Historia planety była bardzo prosta. Nigdy, od początków swojego istnienia, Anvhar nie miał niczego, co miałoby jakąkolwiek wartość handlową. Leżał na uboczu uczęszczanych międzygwiezdnych szlaków, pozbawiony minerałów wartych wydobycia i transportowania na ogromne odległości, oddalony od najbliższych zamieszkanych światów. Polowanie na zwierzęta futerkowe i sprzedawanie ich skór, choć zyskowne, nie wystarczało do stworzenia handlu na szerszą skałę. Dlatego też nigdy nie doszło do żadnej zorganizowanej próby skolonizowania planety. Została w końcu zasiedlona przez przypadek. Liczne grupy badaczy z innych planet założyły tu swoje stacje badawcze i obserwacyjne, znajdując na mającym niezwykły cykl roczny Anvharze niezliczone ilości danych do gromadzenia i zapisywania. Długotrwałe ekspedycje skłoniły badaczy do sprowadzenia rodzin i tak, wolno lecz nieustannie, kolonia zaczęła się rozrastać. Później sprowadzili się tu łowcy futer, powiększając niewielką populację. Takie były początki.

 

   Niewiele zapisów pozostało z tamtych dni i historia pierwszych sześciu stuleci anvharskich dziejów pozostawała bardziej sferą domysłów niż faktów. Gdzieś w tym czasie doszło do Upadku, i w zamieszaniu, jakie ogarnęło całą galaktykę, Anvhar musiał toczyć własną walkę. Kiedy Imperium Ziemi rozpadło się, był to koniec czegoś więcej niż tylko epoki. Uczeni w stacjach obserwacyjnych stwierdzili, że reprezentują instytucje, które przestały istnieć. Zawodowi myśliwi nie mieli rynku zbytu na swoje futra, ponieważ Anvhar nie posiadał własnych statków międzygwiezdnych. Szczęśliwie Upadek nie pociągnął za sobą dla Anvharu jakichś szczególnie dokuczliwych skutków, ponieważ planeta była całkowicie samowystarczalna. Gdy tylko jego mieszkańcy oswoili się z myślą, że są teraz suwerennym światem, a nie zbieraniną przypadkowych osób z różnie ulokowanymi miejscami odniesień i zależności, życie zaczęło się toczyć normalnym trybem. Niełatwo - bo życie na Anvharze nigdy nie było łatwe - ale przynajmniej bez żadnych większych wstrząsów.

 

   Z upływem czasu poglądy i mentalność mieszkańców uległy znacznym przeobrażeniom. Podjęto wiele prób stworzenia jakiejś formy stabilnego społeczeństwa. Z tego okresu pozostało również niewiele zapisów, oprócz odnotowania faktu, że próby te znalazły swoją kulminację w Zawodach.

 

   Aby zrozumieć, czym są Zawody, trzeba znać niezwykłą orbitę, po jakiej Anvhar krąży wokół swego słońca - Ophiuchi 70. W układzie tym są i inne planetoidy, każda o orbicie mniej lub bardziej zbliżonej do elipsy. Anvhar jest niewątpliwie niezwykłą planetą, być może odebraną innemu słońcu. Przez większą część swego siedemsetosiemdziesięciodniowego roku porusza się po orbicie o ostrym łuku, odległym od peryhelium niczym kometa. Kiedy wraca, następuje krótkie gorące lato, trwające w przybliżeniu osiemdziesiąt dni, a potem znów nastaje długa zima. Ta poważna różnica w przebiegu zmian pór roku spowodowała odpowiednią adaptację rodzimych form życia. Podczas zimy większość zwierząt zapada w sen, a rośliny trwają w stanie przetrwalników lub nasion. Niektórzy ciepłokrwiści roślinożercy pozostają aktywni w okrytych śniegiem tropikach; na nich z kolei żerują pokryte futrem drapieżniki. Chociaż niewiarygodnie zimna, w porównaniu z latem jest zima okresem spokoju. Lato jest bowiem porą szaleńczego wzrostu. Rośliny gwałtownie budzą się do życia z siłą, która rozsadza skały, i rosną tak szybko, że proces ten można dostrzec gołym okiem. Płachty śniegu topnieją tworząc bagna, z których w ciągu kilku dni wyrasta wysoka dżungla. Wszystko rośnie, pęcznieje, rozmnaża się. Jedne rośliny wyrastają na drugich, walcząc o dostęp do życiodajnej energii słonecznej. Wszystko odżywia się i jest zjadane, i rozkwita w ciągu tego krótkiego czasu. Gdy przyjdą pierwsze śniegi i znów nastanie zima, do kolejnego nadejścia lata trzeba będzie czekać aż siedemset dni.

 

   Aby pozostać przy życiu, człowiek musiał się przystosować do tego anvharskiego cyklu. Żywność należało gromadzić i magazynować w ilości wystarczającej na przetrwanie długiej zimy. Pokolenie za pokoleniem adaptowało się do tych warunków, aż mieszkańcy planety zaczęli uważać tę zwariowaną nierównowagę pór roku za coś zupełnie normalnego. Pierwsza odwilż niemal nie istniejącej wiosny wywoływała rozległe zmiany metaboliczne w ich organizmach. Warstwy podskórnego tłuszczu znikały, a na pół uśpione gruczoły potowe budziły się do życia. Inne zmiany były mniej widoczne, ale równie ważne. Aktywność korowego ośrodka snu ulegała zahamowaniu. Krótka drzemka lub jedna noc snu na dwa lub trzy dni była zupełnie wystarczająca. Życie toczyło się gwałtownie i pospiesznie, w sposób doskonale dostosowany do warunków środowiska. Do pierwszych mrozów szybko rosnące plony były wyhodowane i zebrane, połcie mięsa zakonserwowane lub zamrożone w ogromnych chłodniach. Dzięki swej nadzwyczajnej umiejętności przystosowania się, człowiek stał się częścią środowiska i zapewnił sobie spokojne przetrwanie długich zim.

 

   Fizyczna egzystencja została zabezpieczona. A co z życiem duchowym? Na Ziemi prymitywny Eskimos potrafił zapadać w długotrwałą drzemkę będącą rodzajem zimowego snu. Cywilizowani ludzie może też mogliby tak zrobić, ale tylko przez kilka miesięcy ziemskiej zimy. W przypadku zimy trwającej dłużej od ziemskiego roku to było niemożliwe. Gdy zagwarantowane zostało zaspokojenie wszystkich fizycznych potrzeb, nuda stała się wrogiem każdego Anvharczyka, który nie był myśliwym. A nawet i myśliwi nie mogli pozostawać samotnie na szlaku przez całą zimę. Jedną z form reakcji była ucieczka w alkohol, drugą - przemoc. Pijaństwo i zabójstwa pospołu były postrachem zimowej pory w latach po Upadku.

 

   Twenties położyły temu kres. Kiedy stały się częścią normalnego życia, lato traktowano już tylko jako przerwę między kolejnymi zawodami. Twenties były jednak czymś więcej niż zawodami - były sposobem życia, który skanalizował wszystkie potrzeby tej planety: fizyczne, intelektualne, a także potrzebę współzawodnictwa. Był to rodzaj wieloboju - a właściwie podwójny dziesięciobój - doprowadzony do szczytów utrudnienia, w którym zwycięstwo w grze w szachy i układaniu poematów liczyło się równie wysoko, co bycie najlepszym w skokach narciarskich i w łucznictwie. Co roku odbywały się ogólnoplanetarne igrzyska: jedne dla mężczyzn, a drugie dla kobiet. Każdy mógł startować w zawodach dowolną liczbę razy. Nie było żadnego systemu punktacji sztucznie wyrównującego szanse poszczególnych zawodników. Ten, kto zwyciężał, był naprawdę najlepszy. Skomplikowana seria prób i eliminacji dawała zajęcie zawodnikom i kibicom na pół zimy. A był to zaledwie wstęp do zmagań finałowych, które trwały miesiąc i wyłaniały zwycięzcę. Takim też tytułem go obdarzano. Zwycięzca. Mężczyzna lub kobieta, którzy pokonali wszystkich innych zawodników na całej planecie i pozostawali niezwyciężeni aż do następnego roku.

 

   Zwycięzca. To był tytuł, z którego można było być dumnym. Brion lekko poruszył się na łóżku i zdołał przekręcić się tak, że mógł spojrzeć przez okno. Anvharski Zwycięzca. Jego nazwisko już umieszczano w podręcznikach historii jako nazwisko jednego z bohaterów planety. Teraz dzieci w szkołach będą uczyć się o nim, tak jak on uczył się o zwycięzcach z przeszłości. Będą snuć wokół jego zwycięstw marzenia, wymyślając przygody i robiąc wszystko, aby mu kiedyś dorównać. Zostać Zwycięzcą było największym zaszczytem we wszechświecie.

 

   Popołudniowe słońce przebłyskiwało spomiędzy chmur, odbijając się mdłą, zimną poświatą od bezkresnych, zaśnieżonych pól. Samotna postać na nartach przemierzała pustą równinę; oprócz niej nic się nie poruszało. Brion poczuł nagłe przygnębienie i głębokie znużenie; wszystko wyglądało inaczej, zupełnie jakby spojrzał w lustro z innej, uprzednio nieznanej strony.

 

   Uświadomił sobie raptem ze straszliwą jasnością, że zdobycie tytułu Zwycięzcy nie miało absolutnie żadnego znaczenia. To tak, jak być najlepszą pchłą wśród wszystkich pcheł na jednym psie.

 

   Czymże bowiem był Anvhar? Skutą lodem planetką, zamieszkaną przez kilka milionów ludzkich pcheł, nieznanych i nieistotnych dla reszty galaktyki. Nie było tu nic, o co warto byłoby walczyć; wojny po Upadku ominęły ich. Anvharczycy zawsze byli z tego dumni - jakby to, że było się tak mało ważnym, mogło stanowić powód do dumy. Wszystkie pozostałe ludzkie światy rozwijały się, walczyły, wygrywały, przegrywały, zmieniały się. Tylko na Anvharze życie toczyło się z monotonną, cykliczną jednostajnością, niczym pętla taśmy w magnetofonie...

 

   Zwilgotniały mu oczy. Zamrugał. Łzy! Uświadomiwszy sobie ten nieprawdopodobny fakt, przestał użalać się nad sobą. Był przerażony. Takie myślenie nie leżało w jego charakterze. Litowanie się nad sobą nie uczyniło go Zwycięzcą - a więc czemu robił to teraz? Anvhar był jego wszechświatem - jak mógł choć przez chwilę myśleć o nim jak o mało ważnej planetce ciągnącej się w ogonie cywilizacji? Co go napadło i skąd te dziwne myśli?

 

   Gdy tylko postawił sobie to pytanie, natychmiast przyszła odpowiedź. Zwycięzca Ihjel. Grubas mówiący dziwne rzeczy i zadający podchwytliwe pytania. Rzucił na niego urok jak jakiś czarodziej... czy diabeł w "Fauście"? Nie, to czysty nonsens. Jednak coś zrobił. Może, wykorzystując osłabienie Briona, coś mu zasugerował? Albo posłużył się hipnozą poddźwiękową jak ten łotr w "Skutym Cerebrusie"? Brion nie miał żadnych podstaw, na których mógłby oprzeć swoje podejrzenia, lecz był głęboko przekonany, że to Ihjel był odpowiedzialny za stan jego ducha.

 

   Gwizdnął do przełącznika czasowego przy swojej poduszce i naprawiony komunikator ożył. Na małym ekranie pojawiła się dyżurna pielęgniarka.

 

   - Mężczyzna, który był dziś u mnie - powiedzi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin