§ Mayle Peter - Wszystko tylko nie.pdf

(1353 KB) Pobierz
Peter Mayle
Wszystko, tylko nie...
Przełożyła Małgorzata Dobrowolska
Prószyński i S-ka
T
Jeremy'emu poświęcam
L
R
Od autora
Chciałbym podziękować Elizabeth O'Hara Boyce i Richardowi La Plante'owi
za
życzliwą
pomoc w uzyskaniu informacji na temat hodowli trufli i karate. Wszel-
kie nieścisłości należy przypisywać jedynie mnie, nie im.
Utwór jest fikcją literacką. Osoby i ich nazwiska są wymyślone i nie mają
żad-
nego odniesienia do rzeczywistości, może z wyjątkiem jednego bohatera - lorda
Glebe'a.
T
L
R
1
Coś się w końcu nawinie, powtarzał sobie Bennett. W dobre dni - dni, kiedy
słońce
świeciło,
a poczta nie przynosiła rachunków,
łatwiej
przychodziło mu wie-
rzyć,
że
nagłe pogorszenie jego sytuacji materialnej to tylko przelotna chmurka na
firmamencie
życia,
czkawka losu, nie więcej niż chwilowa niedogodność. Mimo
wszystko nie mógł ignorować faktów: jego kieszenie były puste, jego czeki nie cie-
szyły się zaufaniem, a finansowe widoki na przyszłość - jak oświadczył dyrektor
jego banku, delektując się złą nowiną z ponurą satysfakcją, typową dla wszystkich
dyrektorów banków - były mgliste i niezadowalające.
Ale Bennett cierpiał na nieuleczalny optymizm i nie miał ochoty opuszczać
Francji. Tak więc, uzbrojony w niewiele więcej niż dobre oko do nieruchomości i
naglącą potrzebę pozyskania zleceń, przyłączył się do gromady agentów wagabun-
dów, czasem nie lepiej wykwalifikowanych niż on sam, którym
życie
upływało na
przeczesywaniu wiejskich terenów Prowansji. Tak jak i oni, spędzał całe dnie, po-
szukując ruin z charakterem, stodół z potencjałem, obiecujących chlewów, owczar-
ni obdarzonych osobowością, nieużywanych gołębników i wszelkiego rodzaju wa-
lących się ruder, które, przy ogromnej dozie wyobraźni, i jeszcze większej - pienię-
dzy, mogłyby zostać przeobrażone w godną pożądania siedzibę.
Nie był to lekki chleb. Konkurencja była ostra; prawdę mówiąc, zdarzały się
dni, kiedy wydawało mu się,
że
pośrednicy nieruchomości pienią się na tym kamie-
nistym gruncie bujniej niż klienci. Rynek został rozmiękczony, a winowajcą był
francuski frank - zbyt mocny, zwłaszcza dla Amerykanów, Brytyjczyków, Duńczy-
ków i Szwedów. Szwajcarzy mieli pieniądze, ale czekali - roztropni i cierpliwi jak
zawsze - aż kurs franka zacznie spadać. Klienci rekrutowali się głównie spośród
nadzianych markami Niemców albo paryżan pragnących zainwestować gotówkę,
którą odkryli niespodziewanie pod babcinym materacem. Ale i oni trafiali się z
rzadka i profit był nietęgi.
Wówczas to, ubiegłego lata, dzięki rzuconej pół
żartem
uwadze nie najwyższe-
go lotu, musiał to przyznać, otworzyła się przed nim perspektywa ubocznej, acz po-
tencjalnie obiecującej działalności, dzięki której miał szanse poszerzyć swoje kwa-
lifikacje o funkcję dostawcy nieruchomości dla angielskiej arystokracji.
T
L
R
Był gościem na jednym z przyjęć wydawanych przez członków społeczności
sezonowych uchodźców, którzy każdego lata
ściągają
do Prowansji po swoją do-
roczną rację słońca i czosnku. Jako człowiek miejscowy, dysponujący takimi atu-
tami towarzyskimi, jak dobra angielszczyzna, przyzwoita prezencja oraz wolny
stan, innymi słowy, jako zawsze mile widziany kawaler do wzięcia, Bennett nigdy
nie narzekał na brak zaproszeń. Mężnie znosił plotkarskie towarzystwo w zamian
za pełny
żołądek.
Nuda była wkalkulowana w ryzyko zawodowe, psikus stanowił na nią antido-
tum, tak jak w ów
świetlisty,
sierpniowy wieczór, kiedy ciepło dnia wciąż jeszcze
biło od nagrzanych słońcem kamiennych płyt tarasu, z którego rozciągał się widok
na całą dolinę, aż po
średniowieczną
linię dachów Bonnieux, odcinających się na
tle nieba. Lekko wstawiony i znieczulony przez ciągnące się w nieskończoność
spekulacje współbiesiadników na temat przyszłości brytyjskiej polityki oraz per-
spektyw zatrudnienia, rysujących się przed młodszymi członkami rodziny królew-
skiej, Bennett postanowił się rozerwać, wymyślając jakiś
świeży
koszmar dla za-
możnych posiadaczy letnich domów. To będzie dla nich pewna odmiana, myślał,
nowy temat do rozmów, kiedy wrócą do domu, egzotyczny dodatek do zwykłych
narzekań na włamywaczy, zamarznięte rury, wandali dewastujących baseny i per-
sonel o lepkich palcach.
Sensacyjna wiadomość, wypowiedziana z przymrużeniem oka pomiędzy
dwoma kęsami wędzonego
łososia,
wymierzona była w samo serce wiejskiego
osiadłego
życia:
w instalację wodno-kanalizacyjną. Poinformował swoich słucha-
czy o nowej, wrażej odmianie
żuków
gnojowych, o których rzekomo słyszał, a któ-
re miały atakować każdy nieużywany przez jakiś czas zbiornik asenizacyjny, po-
wodując niemiłe dla powonienia skutki w sieci kanalizacyjnej. Naturalnie, władze
usiłowały całą sprawę wyciszyć, twierdził, jako
że żuki
gnojowe i turyści to niezbyt
szczęśliwe połączenie. Ale
żuki
trwały w pogotowiu, czekając stosownej chwili,
kiedy domy opustoszeją i będą mogły wyruszyć na podbój rur.
Adresaci tej rewelacji - dwie siostry z Oksfordu oraz ich mężowie o jednakowo
różowych policzkach - słuchali go z rosnącym przerażeniem. Ku swojemu zasko-
czeniu, Bennett zdał sobie sprawę,
że
potraktowano go z całą powagą.
- Ależ to absolutnie upiorne - oświadczyła jedna z sióstr ze swoim nienagan-
nym, południowoangielskim akcentem. - Co człowiek robi w takiej sytuacji? Ro-
zumie pan, nasz dom stoi w zimie pusty całymi miesiącami.
T
L
R
Zgłoś jeśli naruszono regulamin